Behind every tree there's a new monster.
Zaśmiał się chrapliwie na rzucony przez znajomego żart o blondynkach i sam nie wiedział co było zabawniejsze - sam żart czy mina jego stojącej obok złotowłosej laski. Riccardo poklepał go po ramieniu, ni to gratulując, ni to współczując, po czym zatoczył się lekko i ruszył przed siebie środkiem chodnika, unosząc dłoń w geście pożegnania. Trudno było stwierdzić czy ma zamiar udać się na chatę, czy może do kolejnego baru, bo rzucił tylko krótkie “trzymajcie się” i tyle po nim było. Mężczyzna był najebany w trzy dupy i pobudzony kreską wciągniętą kilka chwil wcześniej w męskim kiblu. Coraz częściej pozwalał sobie na odrobinę magicznego pyłu, uważając, że to nic złego. Po prostu korzystał z życia, póki nadal je posiadał. W końcu doskonale się już nauczył, że życie bywało kruche i naprawdę niewiele było potrzeba, aby je stracić. Myślał o zmarłym przyjacielu prawie tak samo często, jak tuż po jego śmierci. Wielu rzeczy żałował, z wieloma nie mógł się pogodzić, a poczucie winy wbrew oczekiwaniom wcale jakoś bardzo nie zmalało. Używki pomagały mu na chwilę zapomnieć, odciąć się od nieprzyjemnych wspomnień i emocji i odetchnąć.
Potrzebował, żeby coś, cokolwiek, odciągnęło go od tego całego chaosu, który ciągnął się za nim od ostatnich chwil na służbie. Czasami wręcz namacalnie pamiętał dotyk lodowatej wody, która wciągnęła go pod niszczyciela i wdarła się do jego płuc brutalnie i bez litości. Pamiętał pustkę, którą poczuł po tym, jak dotarło do niego, że Theo nie żyje. To nie była jednak pustka paraliżująca emocjonalnie. Była obrzydliwie bolesna, wbijająca szpony głęboko, aż do kości.
Kiedy spacerował jednak uliczkami Nowego Orleanu lekko, przez chwilę w akompaniamencie utworu Lady Gagi, dobiegającego z pobliskiego klubu, a w głowie przyjemnie mu szumiało, świat wydawał się całkiem znośny. Lepszy, niż w chwilach, kiedy trzeźwość pukała do drzwi - nie! Waliła w nie! - a głowa pękała, jak porcelanowa miska strącana z blatu, kiedy uderzała z impetem o ziemię.
Tuż za klubem znajdował się niewielki plac otoczony zielenią. Kilkanaście niskich drzew, trochę krzewów i w środku niewielka fontanna, a wszystko przeplatane ławkami dla strudzonych spacerowiczów. Dick prawdopodobnie nie zwróciłby na to miejsce uwagi, gdyby nagle nie usłyszał szelestu liści, a w krzakach coś się nie poruszyło. Wystawił dłoń, zatrzymując chłopaka, który właśnie przechodził obok niego.
一 Młody, widziałeś to? Wyglądało jak ten pojebany Rougarou… 一 mruknął wyraźnie poruszony, nie spuszczając uważnego wzroku z miejsca, w którym przed chwilą widział wspomnianą postać. Trudno powiedzieć czy to tylko jakiś bezdomny, zbłąkany pies, wytwór jego chorej wyobraźni, czy faktycznie widział wspomnianego stwora.
Przekręcił głowę i dopiero teraz spojrzał na chłopaka, by przyjrzeć mu się uważniej. Zmarszczył brwi, a potem jedną z nich uniósł. Wyglądał jak ktoś, kto coś jakby kojarzył, ale ostatecznie nie był pewien co właściwie. Miał wrażenie, że gdzieś już widział rozmówcę. Tylko gdzie?
一 Te, znamy się? 一 zapytał zdecydowanie wybity z rytmu, czy może rozproszony, mrużąc lekko oczy. Sprawa była o tyle trudna, że w przypadku Dicka, można było go znać na różny sposób. Pytanie czy Riccardo miał poklepać go po plecach i zapytać “jak leci?”, bo to jakiś dobry znajomy, czy może przywalić mu w mordę i opróżnić mu kieszenie, bo ten miał u Salvaggio jakieś długi.
Dallas Hendrix