Trigger Warning
Zbrodnia, śmierć i sprawy kryminalne
Uśmiechnął się delikatnie, gdy usłyszał, jak Arden powtarza koreański toast. Było w tym coś rozczulającego, ta niewielka chwila, w której Gremlin wykazywał się takimi drobnymi gestami. Za każdym razem czuł przyjemne ciepło rozlewające się w jego sercu, kiedy Arden robił coś podobnego. Wypił swój koktajl jednym haustem, szybko zamawiając następny. Wiedział, że nie chce przesadzać z alkoholem, a drinki były idealnym rozwiązaniem – nie upijały go zbyt szybko. Chyba że barman postanowiłby zadziałać w jego imieniu i dodać więcej alkoholu, niż powinien, ale Yorick wolał nie zawracać sobie tym głowy. W tej chwili liczyło się tylko miłe spotkanie, a nie nadmiar promili, szczególnie w towarzystwie tego złośliwego Gremlina.
Zaśmiał się głośno, a jego spojrzenie, pełne ciepła, spoczęło na Ardenie. Lubił te momenty, kiedy Arden udawał, że jest bardziej zgryźliwy, niż faktycznie był. To, jak wcielał się w swoją rolę, rozbrajało go za każdym razem.
–
Odczytam ci prawa i co, znów będziesz się odwoływał do kontynuacji? – powiedział z uśmiechem, puszczając mu oczko. –
Sorry, Ross, ale tym razem to nie przejdzie.-Yorick nawet nie połączył kropek – nie przyszło mu do głowy, że toast mógł mieć coś wspólnego z jego urodzinami, które były dwa dni temu. Nie podejrzewał, że Arden, w tym swoim specyficznym stylu, składa mu życzenia. Szczególnie że Arden nie należał do osób wylewnych ani emocjonalnych. To raczej Yorick, w dniu urodzin Ardena, zostawiał mu na biurku małą babeczkę ze świeczką i drobną zabawkę, jako cichy znak, że mu zależy. Wiedział, jak wrednym potrafił być Gremlin, ale mimo tego wszystkiego, Yorick zawsze chciał, by Arden wiedział, że jest dla niego ważny. Że nawet w tych momentach, gdy Arden wydawał się najbardziej opryskliwy, kryło się tam coś więcej – przywiązanie, troska, a może nawet...
Widząc, jak Arden pochłania kolejną kolejkę, Yorick zaczął zastanawiać się, czy wieczór nie zakończy się u niego w mieszkaniu. Nie wyobrażał sobie, że puści Ardena samego, wziętego w objęcia szemranego ubera, żeby wracał do domu na pół śpiąco-pijanym. Sam korzystał z ubera, ale na trzeźwo – po alkoholu to zupełnie inna sprawa. W głowie zaczęły pojawiać się irracjonalne scenariusze, w których jego partner ginie gdzieś w ciemnych zakątkach miasta albo, w najgorszym wypadku, budzi się rano bez nerek. A przecież wolałby, żeby Arden był zdrowy, a nie żeby spędzał resztę życia na dializach.
Kiedy zobaczył paczkę Marlboro w dłoniach Ardena, jego myśli odpłynęły w inną stronę. Sam nie palił – przynajmniej nie nałogowo, tak jak Gremlin. Czasami, po prostu, kiedy przesadził z alkoholem, szukał sposobu, żeby zabić jego smak i zapalić dla równowagi. A dzisiaj? Dzisiaj wydawało się idealną okazją, by sięgnąć po papierosa w takim towarzystwie. Wyciągnął papierosa i wsunął go w usta, nachylając się powoli w stronę Ardena. Ich spojrzenia spotkały się na krótką, niemal elektryzującą chwilę. Yorick uśmiechnął się z lekkim wyzywającym błyskiem w oczach.
—
Użyczysz ognia, słoneczko? — zapytał tonem tak słodkim, że niemal sam się nim zaskoczył, jego głos ociekał słodką prowokacją. Wpatrywał się w oczy Ardena, widząc, jak odbija się w nich delikatny płomień jego kiepa. Lubił to – to subtelne, niemal nieuchwytne przesuwanie granic. Uwielbiał te momenty, gdy przesuwał się bliżej, odważniej, dotykając tego, co niewidoczne, aż w końcu przekraczanie tych drobnych barier stawało się codziennością.
Pytanie nie wywołało w nim zaskoczenia, a raczej przytłumione wspomnienie, które na moment przesłoniło rzeczywistość. Przez chwilę zawiesił wzrok w dal, jakby przywołując obrazy z przeszłości, które tkwiły głęboko w jego pamięci.
—
Tak, pamiętam ją aż za dobrze — mruknął, a w jego głosie wybrzmiała ciężka nuta wspomnień, jak szarpnięcie ciemnej nici wplecionej w jego życie.
Wtedy pracował w Miami, w tym krótkim, burzliwym okresie przed tym, zanim postanowił rzucić wszystko i wyjechać, by zacząć od nowa – po swojemu, na własnych zasadach. Tamta sprawa była wyjątkowo niepokojąca, pełna mroku i niewytłumaczalnej symboliki. Religijny fanatyk, który podpisywał się w listach jako "Ezekiel". Imię to z początku wydawało się abstrakcyjne, ale im głębiej zanurzał się w tę sprawę, tym bardziej zrozumiał, że było to imię o podwójnej naturze – mogło oznaczać zarówno proroka, jak i upadłego anioła. W tamtym momencie oba te znaczenia pasowały, jakby obie wersje tej postaci ścierały się w jednym umyśle. Zanim zdążyli dotrzeć do "Ezekiela", zginęły dwie osoby. Ich śmierć była brutalna, niemal rytualna, a tropy, które zostawiał, były ledwie widoczne, jak cień, który ginie w mroku. Każda kolejna wskazówka prowadziła ich do ciemniejszych zakamarków, a sprawa stawała się coraz bardziej osobista. Fanatyk uprowadził synka jednego z profesorów, który niegdyś był dla Yoricka mentorem, a to tylko zwiększyło jego determinację, by dorwać potwora i zakończyć tę groteskową grę. Wtedy zrozumiał, że "Ezekiel" nie był tylko jedną osobą. To, co początkowo wydawało się szaleństwem jednego człowieka, okazało się chore, mroczne partnerstwo – ojciec i córka, oboje opętani tą samą religijną żądzą oczyszczenia świata przez krew. Ta świadomość przeszyła go niczym ostry nóż – były tam dwie osoby, dwie bestie działające w harmonii, karmiące nawzajem swoje szaleństwo.
Ciemność, z którą musiał się zmierzyć, była głębsza, niż początkowo przypuszczał.
Najpierw dorwali ojca. Był wrakiem człowieka, jego umysł bliski ubezwłasnowolnienia, jakby coś w nim dawno umarło. Mózg zniszczony przez lata fanatyzmu i szaleństwa – nic nie pozostało z człowieka, którym być może kiedyś był. Z jego oczu biło coś na kształt pustki, a każdy dźwięk odbijał się od ścian jego świadomości bez odpowiedzi. Nie zamierzał mówić, nie zamierzał zdradzić córki. Wybrał jedyną, jak sądził, drogę – skończył to sam, na miejscu, w desperackim geście oddania.
Potem odnaleźli córkę. Scarlett, jak później wynikało z raportów. W kanałach, cuchnących wilgocią i rozkładem, uciekała z chłopcem, przemykała przez ciemność jak zwierzę osaczone w labiryncie. Yorick dopadł ją, zmuszając do konfrontacji, zapędzając w ślepy zaułek, gdzie nie było już ucieczki. Celował w nią, ręce nie drżały, a w powietrzu zawisło to nieuchwytne, groźne napięcie. Scarlett walczyła ze sobą, jej wzrok przesuwał się między nim a dzieckiem. Z jej oczu biło szaleństwo, ale także coś jeszcze – moment zawahania, w którym nie wiedziała, kogo zabić. Jego czy chłopca.
—
Grałeś kiedyś w kaczki? — zapytał cicho, przerywając ciszę, która zdawała się tłumić każdy oddech. Słowa rozeszły się echem, rezonując w głowach całej trójki. To było to. Moment, w którym Scarlett podjęła decyzję. Wycelowała w niego, a chłopiec, ledwie zauważalnie, skinął głową. Yorick wiedział, że ma tylko jedną szansę. W najgorszym scenariuszu zginą wszyscy. W najlepszym, będzie tylko jeden trup. Patrzył, jak palec Scarlett powoli zbliża się do spustu, jakby czas zwolnił. Jego własne serce biło ciężko, w rytm sekund dzielących go od śmierci. Z każdym ułamkiem sekundy była coraz bliżej.
—
Duck! — krzyknął z całych sił, a jego głos przebił ciszę jak pęknięta tama. Wystrzały rozległy się niemal w tym samym momencie. Poczuł uderzenie, piekący ból, gdy kula wbiła się w jego pierś. Był to bolesny, ale nie śmiertelny cios. W tym samym momencie Scarlett runęła na ziemię, jej ciało bezwładnie opadło, a z jej głowy trysnęła krew. Chłopiec leżał skulony na ziemi, mały, przerażony, ale żywy. Yorick, mimo bólu, podszedł do niego. Powoli, z każdą sekundą tracąc siły, przytulił chłopca, jakby mógł ochronić go przed całym złem świata, które dopiero co go dotknęło. Potem, bez słowa, wyprowadził go na zewnątrz. Świat zewnętrzny wydawał się wtedy odległy, nierzeczywisty, jakby cała rzeczywistość stała się snem, z którego nie mógł się wybudzić.
Dalsze wydarzenia zlewały się w jeden, rozmyty obraz. Pamiętał niewiele – chaos, światła, krzyki, późniejszy transport do szpitala. Po wszystkim zaledwie kilka tygodni później już był w drodze do Luizjany, próbując zostawić to za sobą, choć wiedział, że przeszłość nie odpuszcza tak łatwo.
Twarz Scarlett powracała w jego snach, nawiedzała go jak upiór. Każdej nocy zadawała to samo, nieme pytanie: czy można było inaczej? Czy mógł ją ocalić od śmierci, ale zmusić do prawdziwej pokuty? Pozwolić jej zrozumieć zło, które wyrządziła, cierpieć tak, jak cierpieli jej ofiary?