When I first saw you, the end was soon
To Bethlehem it slouched and then, it must've caught a good look at you
Szmer rozochoconych konwersacji z jazzową muzyką w tle, graną na żywo ku uciesze gawiedzi, ku krzewieniu lokalnej kultury i tradycji. Idealnie dopasowany garnitur, zamawiany na wymiar, podkreśla smukłe, acz szerokie ramiona i delikatne wcięcie w talii. Czarny, matowy krawat trzyma się na swoim miejscu dzięki złotej szpilce, a Larousse sprawia wrażenie, jakby się w tej kreacji urodził. Wie, że wygląda dobrze. Prawi komplementy i sam ich oczekuje, bynajmniej nie musi się o nie prosić. Uprzejme uśmiechy, skinienie głowy do znajomych twarzy i zapewnienia, że jeszcze się złapiemy, skoczę tylko przywitać się ze znajomymi i wrócę do Twojego stolika. Lista osób, którym to obiecał, jak zadania do wypełnienia. Kiwanie głową ze zrozumieniem, choć myślami czasem odpływał gdzieś indziej, machając dłonią na kelnerów z tacami pełnymi szampana, którzy z gracją baletnicy lawirowali między gośćmi, jakby niewidzialni, a jednak pojawiali się dokładnie wtedy, kiedy trzeba.
Nigdy nie był oficjalnym członkiem White Magnolia Club, choć regularnie pojawiał się na charytatywnych bankietach. Jego matka nigdy nie zaprzątała sobie głowy tak przyziemno-materialnymi sprawami, zbyt zajęta swoim malarstwem. Jak sama mówiła - nie miała na to czasu, a myśl o ilości udawanych, fałszywych rozmów o wszystkim i niczym przyprawiała ją o dreszcze. Zawsze była introwertyczką, zaszyta w pracowni, ze swoimi płótnami i niezliczoną ilością metalowych tubek farb olejnych w każdym możliwym odcieniu. Zawsze z plamką koloru - czy to na sukience (jakimś cudem jednej z tych, które nigdy nie pojawiły się w pracowni), na dłoni czy za uchem. Pachniała jak lawenda i terpentyna, wolała bluesa i pędzle od ludzi, za wyjątkiem swojego męża i kilku najbliższych osób. Marcel był jej zupełnym przeciwieństwem, lgnął do ludzi, do hałasu, do tłumu, nudząc się przy tym zaskakująco szybko. Niektóre z konwersacji utrzymywał do minimum, zgrabnie oddalając się w odpowiednim momencie. Inne ciągnął z przyjemnością, dopijając kolejny kieliszek i samemu proponując następną kolejkę. Mijała godzina, dwie. Trzy. Bankietowi goście już nie zaprzątali sobie głów wysokością datków na szczytne cele, przemowy i oklaski dobiegły końca. Pozostały tylko przekąski, otwarty bar i wymówka, by bawić się w tym obrzydliwie bogatym towarzystwie do białego rana, zapominając o tych, którzy potrzebowali ich pieniędzy jako gestu dobrej woli. Szczodrości, którą mogli odpisać od podatku, poczuć się lepiej z samym sobą i odhaczyć dobry uczynek na ten kwartał.
Prześlizga się między grupą nieznajomych, szampan z kieliszka trzymanego w dłoni chlapie na mankiet, zapięty złotą spinką z motywem art déco. Zatrzymuje się, wypuszcza ciche merde spomiędzy warg, odstawia kieliszek na pobliski stolik. Wtedy podnosi wzrok i dostrzega ją. Serce zatrzymuje się na chwilę i Marcel sam nie zauważa, że tym razem zapomniał wypuścić powietrze z płuc. Przez krótką chwilę, ułamek sekundy, zastyga gdzieś w połowie oceniania szkody na śnieżnobiałym mankiecie. Przygląda jej się, zmrożony własną reakcją, niczym jeleń wyskakujący tuż pod koła samochodu. Dostrzega jej bursztynowe włosy, które w ciepłym, przyciemnionym świetle sali mienią się złotem. Dostrzega błękit jej oczu i ma wrażenie, że mógłby w nim utonąć, kiedy ich spojrzenia przelotnie się krzyżują. Zapamiętuje jej pełne, zaróżowione usta. Nigdy jej nie widział, choć dziewczyna stoi w towarzystwie kobiety z działu charytatywnego. Zauważa podobieństwo, choć nie skupia się na starszej kobiecie. Nawet mokry mankiet już mu nie przeszkadza, jakby nic się już nie liczyło na tym ziemskim padole.
Dziewczyna wygląda i d e a l n i e, niczym anielskie objawienie lub inna siła, która chwyta go za serce, za żołądek i wykręca na drugą stronę. Marcel czeka, odwraca wzrok, choć nie na tyle, by zagubić ją wśród zgromadzonych w ozdobnej sali bankietowiczów. Upija dwa łyki i zostawia kieliszek na stoliku. Po chwili jest już przy jednym z krzeseł, ustawionych wokół okrągłego, sześcioosobowego stołu. Łapie za oparcie, ale jeszcze się nie dosiada.
— Można? – odsuwa krzesło. Zerka na nią już z bliska, tonie w smutnym bezkresie jej tęczówek. Dostrzega w niej melancholię, zarysowane obojczyki i smukłe dłonie. Nieznajoma przypomina mu dziewczęta z obrazów prerafaelitów, gdzie ciepłe barwy przeplatają się z tęsknymi spojrzeniami. Ofelia dryfuje wśród kwiatów, smukłe palce zahaczają o struny harfy, rycerze kradną tęskne pocałunki swoich dam. Jest trochę pijany, co daje mu świetny powód własnej reakcji. Nie myślał przecież w pełni racjonalnie, to tylko mózg zamroczony alkoholem skłaniał się do tak niepojętych impulsów. Sam nie wiedział, dlaczego na widok dziewczyny zamroczyło go jakby dostał obuchem, a jednak stało się. Nie było odwrotu, na pewno nie teraz.
Sallie Blanque