33 lat/a 189 cm
detektyw wydziału zabójstw w Criminal Justice Square
Awatar użytkownika
ABOUT ME
I’m not sure, but I’m almost positive, that all music came from New Orleans.
Przyjezdny
Trigger Warning
opis miejsca zbrodni
Ulice miasta tonęły w odcieniach ciemności, otulone do snu. Budynek centrum handlowego nie wypluł na bruk tłumu. Cisza i spokój. Tak, cisza i spokój, równie pozorny, co ten, który fałszem i obłudą wypełnił przestrzeń jego umysłu. Kilka przecznic dalej, Orlean - jak to miał zwyczaju - udowodnił mu, że to tylko iluzja utkana przez zmęczenie, w które zaplątała się jego nękana bezsennością ciało.
Dziesięć uderzeń serca później znalazł się u celu swojej bezgłośnej wędrówki. Nocne kluby nigdy nie zasypiały; Arden miał irracjonalne wrażenie, że były otwarte całą dobę - po prostu za dnia nie rzucały się w oczy, a ich niewątpliwy urok ukazywał się dopiero nocą.
Wciskając dłonie do kieszeni, wszedł do środka, mrużąc oczy, by przystosować ich do nowego natężenia światła. Huk odnalazł drogę do jego ucha, a w nozdrze uderzała woń alkoholu i papierosów zmierzona z zapachem ludzkiego potu. Skrzywił się lekko, ale zignorował obecność drzwi za swoim plecami. Wszedł do środka, w głąb lokalu, tym razem nie obserwując każdą mijaną twarz, jakby kogoś wypatrywał i szukał. Obecnie praca nie wypełniała jego myśli; jego otępiały przez zmęczenie umysł pracował z wyraźnym opóźnieniem. Broń i legitymacje zostały w mieszaniu, mruknął w myślach, przypominając sobie o tym fakcie, gdy obcy bark zderzył się z jego własnym. Minął czerwonego na twarzy delikwenta bez słowa, jego obelgi i kurwy wysyłane w eter traktując jak element codzienności. Nie zjawił się tu w poszukiwaniu atrakcji, czy kolejnego pretekstu, by napiąć mięsnie, przywiodła go tu chęć oderwania się od zwyklej, przytłaczającej codzienności.
Ostatecznie przysiadł przy barze, rozglądając sie dookoła, w celu zlokalizowania swojego dzisiejszego kompana do picia, ale żadna mijana przez wzrok twarz nie skupiła na sobie jego uwagi. Ostatecznie utkwił spojrzenie w barmanie.
- Podwójne whisky - zawahał się przez chwile – z lodem. - Trzymane między palcami zwłoki papierosa wcisnął w popielnice, która do siebie przyciągnął i z cichym ledwie słyszalnym sykiem zamknął oczy.
Na moment, mruknął w myślach, lub pod nosem (nie był pewny), gdy świat zwariował, a tępe ostrze bólu wgryzło się w skronie. Pod powiekami ułożył się tam sam obraz, co zawsze, a jego zalała fala niekoniecznie przyjemny wspomnień.
Biel śniegu zabarwiona plamami gęstej krwi. Jeszcze świeżej, jeszcze ciepłej. Kilka metrów dalej ciało. Martwe spojrzenie wbite w przestrzeń, w bezgwiezdny, atramentowy firmament. Szyja cała we krwi. Kilka minut i mogła żyć, usłyszał cichy szept przy ucho, jakby właściciel niskiego, zachrypniętego głosu stał tuż obok, za jego plecami i tylko czekał aż opuści go koncentracja.
Zacisnął mocno dłoń w pięść i podniósł głowę, czując jak serce trzepocze mocno w piersi. Zamiast pokrytej blizną po oparzaniu twarzy, jego wzrok natknął na azjatyckie, gładkiej rysy.
- Alvaro - wysyczał przez zęby, a dłoń ponownie zanurkowała do kieszeni kurtki; który to raz tego dnia? – Zgubiłeś telefon? Zegarek ci sie zepsuł? - spiorunował go spojrzeniem, choć słowom nie towarzyszyło zniecierpliwienie, a zwyczajowa, wysublimowana przekora, która na moment zafalowała na jego ustach, ale ostatecznie nie ułożył się na nich grymas imitujący zadowolenie; spojrzenie nie nadarzało od emocji, pozostało zupełnie obojętne; w oszczędnym oświetleniu lokalu stłumiony błękit przeszedł w jasny odcień szarości. - Wiesz, która godzina? - wcisnął do ust papierosa. Najprawdopodobniej, gdyby zerknął na jego Instagram, odkryłby powód tego spóźnienia, ale dzisiaj nie było go stać na żaden, nawet najdrobniejszy gest dobrej woli; dzisiaj podłym nastrojem zatruwał swoje myśli i panującą dookoła atmosferę.

Yorick Song
holly dolly
po mieście błąka się tylko jedna dusza
32 lat/a 187 cm
detektyw wydziału zabójstw w Criminal Justice Square
Awatar użytkownika
ABOUT ME
You know I look better in the dark
Even when the sun is on the edge
Przyjezdny
Podczas treningu na siłowni, jego telefon zawibrował, przynosząc wiadomość od Gremlina. "Masquerade Night Club, dziś wieczorem" – takie było polecenie. Nie mógł się powstrzymać od lekkiego uniesienia brwi. Z jednej strony go to zaskoczyło, ale z drugiej – wcale nie. Gremlin miewał te swoje momenty, kiedy postanawiał, że warto wyjść poza rutynę zawodową, odłożyć pracę na bok i spotkać się w mniej formalnej atmosferze. Może nawet trochę się rozerwać. Zresztą, po tych pięciu latach współpracy, Yorick miał wrażenie, że Arden stał się dla niego kimś naprawdę bliskim. Wspólnie przebyte wyzwania, stresujące sytuacje, i te niekończące się godziny spędzone razem – wszystko to zbliżyło ich do siebie, choćby nieświadomie. Oczywiście, Arden nadal pozostawał tym samym złośliwym Gremlinem, którego uszczypliwości były częścią codziennej pracy. Ale to właśnie te drobne, nieco wredne komentarze i żarty nadawały ich relacji specyficznego charakteru, pełnego humoru i dystansu. Z czasem nauczył się, że pod tą warstwą ironii kryje się prawdziwa lojalność i poczucie odpowiedzialności – a to, że Gremlin zaprosił go do klubu, miało swoją wagę. Yorick uśmiechnął się pod nosem, wiedząc, że ten wieczór może być ciekawszy, niż początkowo przypuszczał.

Yorick trochę się zasiedział w swoim muzycznym studiu, zatracając się w dźwiękach i melodiach. Dopiero po chwili zdał sobie sprawę, że czas płynie zdecydowanie szybciej niż powinien – za piętnaście minut miał być w klubie! Już niemal słyszał w swojej głowie zgryźliwy głos Ardena: "Czy telefon Ci się rozładował? Wiesz, która godzina? Ile na Ciebie czekałem?". Yorick zaśmiał się pod nosem, wyobrażając sobie tę scenę. "Ach, oboje wiemy, że czekałeś na mnie całe życie, Gremlinku" – pomyślał żartobliwie, narzucając na siebie jeansową kurtkę. Szybko wrzucił do skórzanej torby kilka niezbędnych rzeczy, ostatni raz spojrzał w lustro, poprawił włosy i ruszył z mieszkania niczym rakieta.

Pogoda była dla niego idealna – lekko chłodna, ale nie na tyle, by wymagała grubych ubrań. Noc otulała miasto, a światła budynków rozświetlały ciemność, tworząc magiczną mozaikę barw. Yorick czuł wewnętrzny spokój, jakby wszystko było na swoim miejscu – był tam, gdzie miał być. Atmosfera miasta, które sam wybrał na swój dom, sprawiała, że czuł się dobrze, niemal bezpiecznie. Czasami było tu zbyt głośno, zbyt tłoczno, ale to właśnie ta energia sprawiała, że czuł się bardziej żywy. Każdy krok pośród oświetlonych ulic przypominał mu, że jest częścią czegoś większego, że to miasto żyje, a on jest jednym z jego trybików. I choć mogło się to wydawać niewielkim elementem wielkiej machiny, dla niego to wystarczało – w tej pulsującej tkance miejskiego życia znajdował swoje miejsce, swoją harmonię.

Po niedługim czasie dotarł do miejsca, które przyciągnęło jego uwagę. Nie przepadał za tłocznymi klubami, ale od czasu do czasu miło było wyrwać się do takiego miejsca, zanurzyć w energii pulsującego tłumu. Teraz jednak zaczął trochę żałować, że nie zabrał ze sobą zatyczek do uszu – hałas był intensywny, wręcz przytłaczający, ale wiedział, że jakoś przetrwa tę jedną noc. Zanim wszedł do środka, chwilę stał przed wejściem, próbując przyzwyczaić swoje uszy do tego chaosu, który rozlewał się na ulicę. Był zmęczony, a zmęczenie sprawiało, że każdy dźwięk zdawał się o wiele bardziej intensywny – jakby cisza nagle nabrała własnego głosu, a głośna muzyka była równie subtelna, co młot pneumatyczny pracujący tuż przy jego uchu. Wziął głęboki oddech, próbując uspokoić swoje zmysły, i w końcu wszedł do środka. Światło klubu, jaskrawe i mieniące się w przeróżnych kolorach, na chwilę zmusiło go do zmrużenia oczu. Potrzebował jeszcze chwili, aby przyzwyczaić się do tych bodźców – migoczących świateł, błyskających reflektorów, rozmazanych cieni poruszających się ludzi. Gdy jego oczy wreszcie się dostosowały, sięgnął po telefon, by sprawdzić, czy przypadkiem Gremlin nie wysłał mu kolejnej wiadomości, w której dałby wyraz swojej irytacji, narzekając na jego niepunktualność. Ku jego zaskoczeniu, nie było żadnych wiadomości. "Pewnie już pije" – przemknęło mu przez głowę z rozbawieniem. Zaczął przepychać się przez tłum w stronę baru, gdzie spodziewał się znaleźć Ardena. Nie musiał długo szukać – znajome, kręcone włosy szybko rzuciły mu się w oczy. Uśmiechnął się pod nosem i, starając się działać dyskretnie, podszedł do mężczyzny.
Pornstar Martini – powiedział do barmana z szerokim uśmiechem, który zdawał się rozjaśniać całą przestrzeń wokół. Yorick nie przepadał za samym alkoholem; zdecydowanie wolał koktajle, a najlepiej bezalkoholowe, czyli idealne "moktajle". Dbał o swoje ciało i zdrowie, dlatego alkohol pojawiał się w jego życiu raczej rzadko, a jeśli już – to w niewielkich ilościach. Jednak dzisiaj był jednym z tych wieczorów, kiedy postanowił trochę zaszaleć, odpuścić sobie i nieco rozluźnić zasady, które zwykle tak skrupulatnie przestrzegał. Oparł się bokiem o bar, obserwując ludzi krążących po klubie, i czekał cierpliwie, aż Gremlin go zauważy. Światła migały, muzyka wibrowała w powietrzu, a on stał tam, w tej mieszaninie kolorów i dźwięków, nieco odmienny od tłumu, ale jednocześnie w pełni świadomy swojej obecności tu i teraz. W końcu zauważył, jak Arden odwraca się w jego stronę, a ich spojrzenia spotkały się. Yorick rozciągnął usta w szerokim, niemal kocim uśmiechu, eksponując swoje śnieżnobiałe zęby. W tym uśmiechu było coś z triumfu – lekki cień satysfakcji, jakby właśnie złapał Gremlina na gorącym uczynku.
No proszę, ktoś się cieszy, że mnie widzi, ziemniaczku! A wszystko u mnie w porządku, dziękuję, że pytasz – powiedział z najbardziej rozbrajającym tonem, na jaki tylko mógł się zdobyć. W jego głosie brzmiała złośliwa słodycz. – Mój telefon jest naładowany, a zegarek... cóż, zostawiłem go na biurku. Bateria się wyczerpała – dodał, udając żałobny ton, jakby naprawdę czuł się winny. W rzeczywistości jednak bawił się wyśmienicie.
Oczywiście, że wiem, która jest godzina. Jak mówił pewien mędrzec: "Czarodziej nigdy się nie spóźnia, nie jest też za wcześnie– przybywa wtedy, kiedy ma na to ochotę" – zakończył z szerokim uśmiechem, jego oczy migotały rozbawieniem, jakby czekał na reakcję Ardena. Uwielbiał droczyć się z nim w ten sposób – wiedział, że prowokowanie go sprawia, że w Ardenie budzi się ta jego wewnętrzna chihuahua, pełna gniewnego warkotu i złości. Yorick po prostu ubóstwiał tę stronę swojego towarzysza, czerpał radość z drażnienia go, testowania jego cierpliwości.

Jednak w spojrzeniu Gremlina było coś, co go zaniepokoiło. Coś głębszego, jakby cień kryjący się za tą zwykłą, zgryźliwą maską. Yorick znał ten wyraz twarzy aż za dobrze – widział go nie raz, kiedy Arden próbował zamaskować swoje emocje. Przewidywał, że zaraz będzie jak zwykle – Arden będzie upierał się, że wszystko jest w porządku, jakby nie chciał się przyznać, że coś go trapi. Yorick wiedział, że prawda wyjdzie na jaw dopiero wtedy, kiedy zmusi go do tego, gdy przyciśnie go do ściany, zmuszając do otwarcia się. Ale póki co – czekał. Ta chwila była ich, pełna złośliwości i żartów, ale także pełna niewypowiedzianego zrozumienia.
Bezceremonialnie odgarnął mu kosmyk włosów z czoła, delikatnie wsuwając go za ucho, a jego spojrzenie nabrało nowej, nieoczekiwanej powagi, z lekkim cieniem troski odbijającym się w oczach.
Co się dzieje, moje marudne słoneczko? Aż tak się na mnie gniewasz? Przepraszam, nie chciałem – powiedział cicho, z powagą, a w jego głosie pobrzmiewała szczerość, której nie używał zbyt często. Po chwili westchnął głęboko, jakby chciał zrzucić z siebie część napięcia, które wypełniało atmosferę między nimi. – Czy znowu przeszłość gryzie cię w zad?-Yorick patrzył na Ardena z troską, nie próbując już dłużej żartować. Wiedział, że czasami Arden nosił w sobie więcej, niż chciał pokazać, i że te dawne demony, które czaiły się w jego przeszłości, często wracały w najmniej oczekiwanych momentach. Yorick pragnął przebić się przez tę maskę – chciał, żeby Gremlin wiedział, że nie musi wszystkiego dźwigać sam.

Arden Ross
Fenris
po mieście błąka się tylko jedna dusza
33 lat/a 189 cm
detektyw wydziału zabójstw w Criminal Justice Square
Awatar użytkownika
ABOUT ME
I’m not sure, but I’m almost positive, that all music came from New Orleans.
Przyjezdny
Trigger Warning
ta sama śpiewka
Blada twarz. Szron pokrywający brwi. Włosy łonowe spotkał ten sam los, co brwi. Matowe spojrzenie. Białka oczu nabiegłe czerwienią. Nie miał wątpliwości, ze tuż przed śmiercią zajrzał do nich strach. Dowodem były sine usta wykrzywione w niemym okrzyku. Obraz, który wracał do niego każdej bezsennej nocy. Przychodził głownie wtedy, gdy pomieszczenia wypełniała gęsta ciemność, a on nie miał dokąd uciec myślami. Zaciskał wówczas dłonie w pięść, czując jak kumulujące sie w nim przez lata złość szuka nagłego ujścia. Nadal ją tłumił i jednocześnie w sobie gromadził. Czul jak spinała się po klatce żeber, ścianie przełyku; czuł jak próbowała wydostać się na zewnątrz, zaleć szkarłatem krwi jego myśli. Była równie niepokorna, co towarzyszący mu głód nikotynowy. Równie nieustępliwa, co chęć zajrzenia do kieliszka, za każdym razem, gdy nie radził sobie z tężącą pod sercem plątaniną emocji.
Pamiętał ten dzień, jakby ledwie wczoraj dopadł ich środek zimy. Było wtedy kurwesko zimno. Minusowa temperatura za oknem. Zimno wdzierało sie pod poły puchowej kurtki. Gdy wcisnął dłonie do kieszeni, niemal nie czuł palców. Ciepły oddech konfrontujący się z chłodnym powietrzem od razu zmieniał sie w obłoki pary. Ledwie kontaktował, gdy przeciskał się traperami przez zaspy. Na polania. lezała on. Z poderżniętym gardłem, roznegliżowanym ciałem. Była piękna i nieruchoma, zupełnie jak porcelanowa lalka z kolekcji jego babki od strony matki. Pamiętał ich zimne, obojętne spojrzenia, które błyszczały w ciemności i niezmienne od lat rysy twarzy. Przyprawiały go o dreszcze. Podobnie jak tykanie starego, wiszącego na ścianie zegara;. długowiecznej pamiątki rodzinnej przekazywanej z rak do rąk.
Teraz było podobnie. Po pierwszym dreszczu przyszedł kolejny i jeszcze jeden, a potem dwa następne.
Kurwa, warknął do własnych myśli, kurwa, czemu dzisiaj, czemu akurat teraz?
Zacisnął mocniej palce na kwadratowej szklance.
Głos Songa doleciał do niego jakby z oddali. Jakby znajdował sie za grubą warstwą szkła, który prawie nie przepuszczał dźwięków. Machnął ręką, by odgonić od siebie nie tylko obłok nikotynowego dymu i jego słowa, ale także - a może przede wszystkim? - niechcianą wizje z głowy, która, z tygodnia na tydzień, zagląda coraz częściej do jego umysłu i była coraz bardziej rzeczywista.
- Mhm - z ust Rossa wydobył się cichy, mrukliwy pomruk - a Orlean jest najbezpieczniejszym miejscem na ziemi - rzucił kąśliwe, nawilżając gardło kolejnym dwoma łykami alkoholu; jego mina była taka, jak u tych pieprzonych lalek - pozornie pozbawiona emocji, jakby naciągnął na twarz gipsową maskę.
Zatrzymał dłuższe spojrzenie na swoim partnerze policyjny. Alvaro, jak niepoprawny, robił wokół siebie za dużo szumy. Biła od niego niezdrowa dawka entuzjazmu, która przyprawiał Ardena u ból głowy. Był chodzącą czerwoną flagą.
- Mam dla ciebie złe wieści - przygarnął samotną popielnice, sadowiąc sie nieco wygodniej na hokerze; skurwysyny zawsze wydawały mu się niezbyt stabilne. - Nie jesteś ani mędrcem, ani czarodziejem. I w tej sytuacji może zrobić tylko jedno.
Zmień dilera, bo ten towar ci szkodzi.
Zawsze ta sama, stara śpiewaka, dlatego słowa zdławił w gardle. Były zupełnie zbędne.
Przerwał kontakt wzrokowy chwile później, gdy papieros znowu odnalazł droge do ust i gdy zorientował się, ze Alvaro zaczął wyciągać samodzielne, całkiem trafne wnioski na temat jego stanu.
Az tak bardzo widać?, chciał zapytać w pierwszej chwili, ale ugryzł się w język. Aż tak bardzo widać, że demony przeszłość deptały mu piętach, zaciskały się niewidzialnym uściskiem strachu na jego gardle i czasem hamowały proces oddychania?
Komentarzem było tylko westchnienie wpuszczone razem z kolejną porcją papierosowych oparów.
- Przeszłość nie przeszkadza mi tak bardzo, jak twoje tandetne poczucie humoru - odpowiedział, co niosła za sobą krótki i jedyny przekaz - stul dziób i pij.

Yorick Song
holly dolly
po mieście błąka się tylko jedna dusza
32 lat/a 187 cm
detektyw wydziału zabójstw w Criminal Justice Square
Awatar użytkownika
ABOUT ME
You know I look better in the dark
Even when the sun is on the edge
Przyjezdny
On był zazwyczaj tą kotwicą, która nieustannie wyciągała Ardena z głębin jego mrocznych myśli, prowadząc go z powrotem na bezpieczny brzeg świadomości. Silny, niezłomny, zawsze opanowany, oszczędny w wyrażaniu własnych trosk, jakby te nigdy go nie dotykały. Unikał ujawniania swoich zmartwień przed partnerem, zawsze pragnął być postrzegany jako ten idealny, radosny Jock, dla którego największym zmartwieniem było to, że zabrakło jego ulubionego smaku protein – ciasteczkowego lub tych wyjątkowych, limitowanych o smaku cynamonowych bułeczek. Przeszłość i głębsze uczucia chował głęboko w sobie, ukrywając je za zamkniętymi drzwiami swojego świata, daleko poza zasięgiem wzroku Ardena. Nigdy nie chciał obciążać go swoimi demonami – wiedział, że Arden miał ich wystarczająco wiele, by jeszcze przejmować się jego problemami. Zresztą, sam Yorick miał w sobie zbyt dużo nieuporządkowanego bałaganu, by pozwolić komukolwiek się nim zajmować. Kiedy czuł, że Arden wrócił na ziemię, a jego myśli uspokoiły się choć na chwilę, Yorick w duchu odetchnął z ulgą. To była cicha, intymna chwila, moment, w którym mógł na chwilę pozwolić sobie na złudne poczucie spokoju.

Dopóki nie zapuścisz się w rejony Saint Roch albo Central City, jest naprawdę względnie bezpiecznie — powiedział z delikatnym uśmiechem, który jakby miał ukryć mroczniejsze podłoże tych słów. W tych dwóch dzielnicach wskaźnik biedy i przestępczości sięgał zenitu, a mimo to, paradoksalnie, tylko tam miasto naprawdę odsłaniało swoją prawdziwą twarz. Nowy Orlean, choć wciąż pełen uroku i życia, miał też swoje cienie — w 2022 roku niechlubnie uplasował się w czołówce miast o najwyższym wskaźniku morderstw. Jeśli dobrze pamiętał, w pierwszej połowie roku odnotowano aż około 145 brutalnych zabójstw.

Sięgnął po swój koktajl, pozwalając palcom przez chwilę delektować się chłodną powierzchnią szklanki. Uniósł ją powoli do ust i wziął niewielki łyk, jakby chciał, by każda kropla mogła rozlać się po języku, dostarczając mu wyrafinowanej rozkoszy. Smak alkoholu delikatnie mieszał się z soczystą marakują, tworząc idealną harmonię – słodką, a jednocześnie lekko kwaśną. Każdy łyk wydawał się odrobiną ulgi, odrobiną ucieczki, jakby na moment świat stawał się mniej mroczny, a życie, choć na krótko, idealnie wyważone.

Słuchając słów swojego towarzysza, z każdą chwilą coraz bardziej utwierdzał się w przekonaniu, że dzisiejszy dzień nie będzie należał do tych, kiedy Gremlin zachowuje się znośnie i miło. Nie, dziś w jego spojrzeniu czaiła się czysta wredota, a w każdym ruchu kryła się chęć upicia do nieprzytomności. Westchnął w duchu, zdając sobie sprawę, że jakoś będzie musiał to przetrwać.
Och, nie, teraz już na pewno nie przeżyję, z tą twoją prawdą objawioną! Muszę zakopać się w norze i nigdy z niej nie wychodzić — rzucił, przeciągając słowa z wyraźnym sarkazmem, który zawisł w powietrzu niczym ostrze gotowe do cięcia. Nie miał siły na poważną kłótnię, nie dziś. Zamiast tego, pozwolił, by ironia załatwiła sprawę za niego.

Wciąż opierał się o bar, nie mając najmniejszej ochoty, by usiąść. Był jak skała, niewzruszony, z kieliszkiem drinka w dłoni, którą luźno opuścił wzdłuż ciała. Obrócił się, tak że teraz jego plecy spoczywały na barze, a on sam leniwie obserwował tłum. Podobało mu się to, co widział – niekontrolowane tańce, pierwotne, niemal zwierzęce ruchy ciał. Jakby jedynym środkiem komunikacji były te chaotyczne gesty, a słowa straciły swoje znaczenie. Tylko muzyka i taniec – surowa, dzika siła, która ich poruszała. Poczuł subtelny, choć przyjemny ścisk w żołądku, kiedy pewna myśl przepłynęła przez jego umysł, pozostawiając po sobie delikatny ślad, jak zmysłowy dotyk. Może to była ekscytacja, a może nostalgia za czymś, co dawno minęło, ale na krótką chwilę pozwolił sobie utonąć w tym poczuciu, jednocześnie pozostając niewzruszonym obserwatorem tego dzikiego tańca świata wokół niego.

Arden zdradzał o wiele więcej, niż sam chciałby przyznać. Dla Yoricka stał się niczym otwarta księga – tajemnicza, pełna zakamarków, które z czasem nauczył się odczytywać. Mimo to, wiedział, że księga ta nigdy nie odsłoni przed nim wszystkich swoich sekretów. Arden nigdy nie był typem, który wylewałby swoje żale, choćby Yorick starał się go do tego skłonić. Zamiast tego, od czasu do czasu Gremlin rzucał coś niejasnego między wierszami, sygnał, że coś się dzieje, ale zaraz po tym szybko zamykał się w sobie, rzucając obronnie: „Odpierdol się ode mnie, Alvaro”. To był jego sposób, by trzymać Yoricka na dystans, jakby lękał się odsłonięcia swoich najgłębszych emocji.

Yorick uśmiechnął się pod nosem na te słowa, delikatnie unosząc kąciki ust w niemal niezauważalnym uśmiechu. Spojrzał na Ardena z nad ramienia, jego wzrok był mieszaniną czułości i pewnej pobłażliwości.
W takim razie geonbae — rzucił z uśmiechem, wznosząc toast po koreańsku. Jego usta zetknęły się ze szkłem, a spory łyk drinka rozlał się po jego podniebieniu, przynosząc znajomy, przyjemny smak. Następnie jego wzrok powrócił do parkietu, gdzie tłum ludzi wirował w rytmie muzyki, pulsując jak jedno ciało. Obserwował ich ruchy, jakby próbował odgadnąć, co nimi kieruje – instynkt, potrzeba ucieczki, a może zwykłe pragnienie bycia zauważonym w tym hałaśliwym świecie?

Po dłuższej chwili milczenia, wciąż nie odrywając oczu od tańczących, zadał pytanie, które pojawiło się w jego głowie, ale zostało wypowiedziane jakby mimochodem:
Co cię tak wzięło na clubbing? — Jego głos był spokojny, niemal leniwy, ale ciekawość kryła się gdzieś pod powierzchnią, choć udawał, że jest bardziej zainteresowany tłumem niż odpowiedzią.


Arden Ross
Fenris
po mieście błąka się tylko jedna dusza
33 lat/a 189 cm
detektyw wydziału zabójstw w Criminal Justice Square
Awatar użytkownika
ABOUT ME
I’m not sure, but I’m almost positive, that all music came from New Orleans.
Przyjezdny
Trigger Warning
nie będzie lepiej
Nie potrafił się skupić. Szumiało mu w głowie. Czuł pulsujący ból w skroniach. Wszystko w nim krzyczało - odpuść, przestań, po prostu, kurwa, pij, zapomnij. Wszystko, poza jednym. Na kliszy wspomnień rozlewały się kolejne obrazy, lakoniczne, pozbawione ostrości i wyrazu.
Tym razem na granicy spojrzenie zamajaczył zarys sylwetki. Palce lepkie od potu. Usta drżące w nerwowym uśmiechu. A potem cisza. Ciało zastygłe w napięciu oczekiwania. I cisza przerwana przez donośny głos Yoricka, który w pustce, jaka go wypełniała, niósł się hukiem, brzmiąc jak odgłos wystrzału.
Lekko otumaniony, próbował wziąć się w garść, ale nawet papieros nie dawał rady. Nie rozumiał tego człowieka. Po porostu go nie rozumiał. Nie rozumiał wielobarwnej palety emocji rozlanej na jego twarzy. Czym była? Maską? Sposobem, by radzić sobie z emocjami? A może pod tym uśmiechem i pierdoleniem trzy po trzy maskował, co naprawdę kotłowało się pod kopułą jego czaszki?
Chuj z tym, pomyślał refleksyjnie, omiatając go przelotnym spojrzeniem, jakby był jedną z wielu anonimowych twarz, który mijał w drodze do baru.
- Geonbae - powtórzył głucho za echem słów odbijających od ścian jego czaszki. Szklanka, uniesiona w geście toastu, szybko odnalazła drogę do jego ust. Kolejne łyki trunku nie paliły w wąski tunel przełyku równie dotkliwie, co zetkniecie się z whisky, a jedynie łagodnie ogrzewały drogi oddechowe.
Niechciane myśli zwolniły. Zamilczał, czekając jak zupełnie ucichną, obracając w dłoni niedopałek, jak kotwice, której się kurczowo uchwycił; obecność Alvaro i jego znajomy tembr przyśpieszył ten proces.
- To przesłuchanie, panie detektywie? – rzucił i dopiero teraz uniósł usta w imitacji uśmiechu, zawieszając na Alvaro zblazowane spojrzę, jak zawsze, zupełnie odcięte od emocji, jakie na ułamki sekund przemknęły przez rysy jego twarz. – Nie zapomnij najpierw przeczytać mi moich praw, bez tego będę milczał jak grób - dodał z przekąsem, a ledwie tlący się na ustach grymas radości natychmiast zagasła. Obawiał się, że prostoduszne, wypowiedziane bez zbędnych kurtuazji: Niedługo masz urodziny, wiec chciałem wypić za twoje zdrowie, z niewyjaśnionego powodu, nie przeszłoby mu przez gardło, stąd też nawet nie silił się na szczerość.
Wysuszył szklankę i poprosił o kolejną kolejkę, choć wiedział, że dzisiejszy wieczór na trzech się nie skończy. Wiedział też, że powinien przystopować. Jego relacja z alkoholem była trudna, wręcz patologiczna. Każdy kolejna porcja zmagała jego apetyt na więcej, pogłębiając sidła uzależniania, w które wpadł i w które - jak twierdził - go nie dotyczyły.
Gówno prawda.
Obecność dwóch butelek whisky pod zlewem w kredensie - na czarną godzinne, powtarzał jak mantrę w myślach, za każdym razem, gdy nogi prowadziły go prosto do kuchni, prosto do zlewu, a dłoni oddział odległość kilkucentymetorwej od klamki mebla; wtedy zazwyczaj ochlapywał twarz zimną wodę i przysłuchiwał się jak tętno najpierw przyśpiesza, a potem zwalnia, razem z sercem, bijącym w piersi - mówiły zupełnie co innego, prawdę, samą pieprzoną prawdę.
- Zapalisz? - zaproponował, jakby odnalazł w sobie ostatnie pokłady miłosierdzia, rzucając na wysłużony blat paczkę czerwonych marlboro; sam poczęstował sie papierosem i odpalił go od tlący się miedzy palcami kiepa, który po chwili wylądował w popielnicy. Zasyczał, gdy Arden zdusił jego żart na grubym rancie, jednocześnie czując ulgę, jakby tym aktem sadyzmu uleciało z niego zbędnego, przetrzymywane w płucach powietrza. – Też tak masz? - zapytał nagle, wypuszczając z ust dym. – Pamiętasz twarz pierwszego trupa? - głos zniżył do szeptu, instynktownie odnajdując palcami podstawioną przez barmana szklankę; kostki lodu głuchym brzdękiem skonfrontowały się ze szklaną powierzchnią naczynia; w tym dźwięku coś, co koiło jego nerwy; natrętna myśl była innego zdania, wciąż, jak mantrę, powtarzała: odpuść, przestań, po prostu, kurwa, pij, zapomnij.
holly dolly
po mieście błąka się tylko jedna dusza
32 lat/a 187 cm
detektyw wydziału zabójstw w Criminal Justice Square
Awatar użytkownika
ABOUT ME
You know I look better in the dark
Even when the sun is on the edge
Przyjezdny
Trigger Warning
Zbrodnia, śmierć i sprawy kryminalne
Uśmiechnął się delikatnie, gdy usłyszał, jak Arden powtarza koreański toast. Było w tym coś rozczulającego, ta niewielka chwila, w której Gremlin wykazywał się takimi drobnymi gestami. Za każdym razem czuł przyjemne ciepło rozlewające się w jego sercu, kiedy Arden robił coś podobnego. Wypił swój koktajl jednym haustem, szybko zamawiając następny. Wiedział, że nie chce przesadzać z alkoholem, a drinki były idealnym rozwiązaniem – nie upijały go zbyt szybko. Chyba że barman postanowiłby zadziałać w jego imieniu i dodać więcej alkoholu, niż powinien, ale Yorick wolał nie zawracać sobie tym głowy. W tej chwili liczyło się tylko miłe spotkanie, a nie nadmiar promili, szczególnie w towarzystwie tego złośliwego Gremlina.

Zaśmiał się głośno, a jego spojrzenie, pełne ciepła, spoczęło na Ardenie. Lubił te momenty, kiedy Arden udawał, że jest bardziej zgryźliwy, niż faktycznie był. To, jak wcielał się w swoją rolę, rozbrajało go za każdym razem.
Odczytam ci prawa i co, znów będziesz się odwoływał do kontynuacji? – powiedział z uśmiechem, puszczając mu oczko. – Sorry, Ross, ale tym razem to nie przejdzie.-Yorick nawet nie połączył kropek – nie przyszło mu do głowy, że toast mógł mieć coś wspólnego z jego urodzinami, które były dwa dni temu. Nie podejrzewał, że Arden, w tym swoim specyficznym stylu, składa mu życzenia. Szczególnie że Arden nie należał do osób wylewnych ani emocjonalnych. To raczej Yorick, w dniu urodzin Ardena, zostawiał mu na biurku małą babeczkę ze świeczką i drobną zabawkę, jako cichy znak, że mu zależy. Wiedział, jak wrednym potrafił być Gremlin, ale mimo tego wszystkiego, Yorick zawsze chciał, by Arden wiedział, że jest dla niego ważny. Że nawet w tych momentach, gdy Arden wydawał się najbardziej opryskliwy, kryło się tam coś więcej – przywiązanie, troska, a może nawet...

Widząc, jak Arden pochłania kolejną kolejkę, Yorick zaczął zastanawiać się, czy wieczór nie zakończy się u niego w mieszkaniu. Nie wyobrażał sobie, że puści Ardena samego, wziętego w objęcia szemranego ubera, żeby wracał do domu na pół śpiąco-pijanym. Sam korzystał z ubera, ale na trzeźwo – po alkoholu to zupełnie inna sprawa. W głowie zaczęły pojawiać się irracjonalne scenariusze, w których jego partner ginie gdzieś w ciemnych zakątkach miasta albo, w najgorszym wypadku, budzi się rano bez nerek. A przecież wolałby, żeby Arden był zdrowy, a nie żeby spędzał resztę życia na dializach.

Kiedy zobaczył paczkę Marlboro w dłoniach Ardena, jego myśli odpłynęły w inną stronę. Sam nie palił – przynajmniej nie nałogowo, tak jak Gremlin. Czasami, po prostu, kiedy przesadził z alkoholem, szukał sposobu, żeby zabić jego smak i zapalić dla równowagi. A dzisiaj? Dzisiaj wydawało się idealną okazją, by sięgnąć po papierosa w takim towarzystwie. Wyciągnął papierosa i wsunął go w usta, nachylając się powoli w stronę Ardena. Ich spojrzenia spotkały się na krótką, niemal elektryzującą chwilę. Yorick uśmiechnął się z lekkim wyzywającym błyskiem w oczach.
Użyczysz ognia, słoneczko? — zapytał tonem tak słodkim, że niemal sam się nim zaskoczył, jego głos ociekał słodką prowokacją. Wpatrywał się w oczy Ardena, widząc, jak odbija się w nich delikatny płomień jego kiepa. Lubił to – to subtelne, niemal nieuchwytne przesuwanie granic. Uwielbiał te momenty, gdy przesuwał się bliżej, odważniej, dotykając tego, co niewidoczne, aż w końcu przekraczanie tych drobnych barier stawało się codziennością.

Pytanie nie wywołało w nim zaskoczenia, a raczej przytłumione wspomnienie, które na moment przesłoniło rzeczywistość. Przez chwilę zawiesił wzrok w dal, jakby przywołując obrazy z przeszłości, które tkwiły głęboko w jego pamięci.

Tak, pamiętam ją aż za dobrze — mruknął, a w jego głosie wybrzmiała ciężka nuta wspomnień, jak szarpnięcie ciemnej nici wplecionej w jego życie.
Wtedy pracował w Miami, w tym krótkim, burzliwym okresie przed tym, zanim postanowił rzucić wszystko i wyjechać, by zacząć od nowa – po swojemu, na własnych zasadach. Tamta sprawa była wyjątkowo niepokojąca, pełna mroku i niewytłumaczalnej symboliki. Religijny fanatyk, który podpisywał się w listach jako "Ezekiel". Imię to z początku wydawało się abstrakcyjne, ale im głębiej zanurzał się w tę sprawę, tym bardziej zrozumiał, że było to imię o podwójnej naturze – mogło oznaczać zarówno proroka, jak i upadłego anioła. W tamtym momencie oba te znaczenia pasowały, jakby obie wersje tej postaci ścierały się w jednym umyśle. Zanim zdążyli dotrzeć do "Ezekiela", zginęły dwie osoby. Ich śmierć była brutalna, niemal rytualna, a tropy, które zostawiał, były ledwie widoczne, jak cień, który ginie w mroku. Każda kolejna wskazówka prowadziła ich do ciemniejszych zakamarków, a sprawa stawała się coraz bardziej osobista. Fanatyk uprowadził synka jednego z profesorów, który niegdyś był dla Yoricka mentorem, a to tylko zwiększyło jego determinację, by dorwać potwora i zakończyć tę groteskową grę. Wtedy zrozumiał, że "Ezekiel" nie był tylko jedną osobą. To, co początkowo wydawało się szaleństwem jednego człowieka, okazało się chore, mroczne partnerstwo – ojciec i córka, oboje opętani tą samą religijną żądzą oczyszczenia świata przez krew. Ta świadomość przeszyła go niczym ostry nóż – były tam dwie osoby, dwie bestie działające w harmonii, karmiące nawzajem swoje szaleństwo.
Ciemność, z którą musiał się zmierzyć, była głębsza, niż początkowo przypuszczał.
Najpierw dorwali ojca. Był wrakiem człowieka, jego umysł bliski ubezwłasnowolnienia, jakby coś w nim dawno umarło. Mózg zniszczony przez lata fanatyzmu i szaleństwa – nic nie pozostało z człowieka, którym być może kiedyś był. Z jego oczu biło coś na kształt pustki, a każdy dźwięk odbijał się od ścian jego świadomości bez odpowiedzi. Nie zamierzał mówić, nie zamierzał zdradzić córki. Wybrał jedyną, jak sądził, drogę – skończył to sam, na miejscu, w desperackim geście oddania.
Potem odnaleźli córkę. Scarlett, jak później wynikało z raportów. W kanałach, cuchnących wilgocią i rozkładem, uciekała z chłopcem, przemykała przez ciemność jak zwierzę osaczone w labiryncie. Yorick dopadł ją, zmuszając do konfrontacji, zapędzając w ślepy zaułek, gdzie nie było już ucieczki. Celował w nią, ręce nie drżały, a w powietrzu zawisło to nieuchwytne, groźne napięcie. Scarlett walczyła ze sobą, jej wzrok przesuwał się między nim a dzieckiem. Z jej oczu biło szaleństwo, ale także coś jeszcze – moment zawahania, w którym nie wiedziała, kogo zabić. Jego czy chłopca.
Grałeś kiedyś w kaczki? — zapytał cicho, przerywając ciszę, która zdawała się tłumić każdy oddech. Słowa rozeszły się echem, rezonując w głowach całej trójki. To było to. Moment, w którym Scarlett podjęła decyzję. Wycelowała w niego, a chłopiec, ledwie zauważalnie, skinął głową. Yorick wiedział, że ma tylko jedną szansę. W najgorszym scenariuszu zginą wszyscy. W najlepszym, będzie tylko jeden trup. Patrzył, jak palec Scarlett powoli zbliża się do spustu, jakby czas zwolnił. Jego własne serce biło ciężko, w rytm sekund dzielących go od śmierci. Z każdym ułamkiem sekundy była coraz bliżej.
Duck! — krzyknął z całych sił, a jego głos przebił ciszę jak pęknięta tama. Wystrzały rozległy się niemal w tym samym momencie. Poczuł uderzenie, piekący ból, gdy kula wbiła się w jego pierś. Był to bolesny, ale nie śmiertelny cios. W tym samym momencie Scarlett runęła na ziemię, jej ciało bezwładnie opadło, a z jej głowy trysnęła krew. Chłopiec leżał skulony na ziemi, mały, przerażony, ale żywy. Yorick, mimo bólu, podszedł do niego. Powoli, z każdą sekundą tracąc siły, przytulił chłopca, jakby mógł ochronić go przed całym złem świata, które dopiero co go dotknęło. Potem, bez słowa, wyprowadził go na zewnątrz. Świat zewnętrzny wydawał się wtedy odległy, nierzeczywisty, jakby cała rzeczywistość stała się snem, z którego nie mógł się wybudzić.
Dalsze wydarzenia zlewały się w jeden, rozmyty obraz. Pamiętał niewiele – chaos, światła, krzyki, późniejszy transport do szpitala. Po wszystkim zaledwie kilka tygodni później już był w drodze do Luizjany, próbując zostawić to za sobą, choć wiedział, że przeszłość nie odpuszcza tak łatwo.
Twarz Scarlett powracała w jego snach, nawiedzała go jak upiór. Każdej nocy zadawała to samo, nieme pytanie: czy można było inaczej? Czy mógł ją ocalić od śmierci, ale zmusić do prawdziwej pokuty? Pozwolić jej zrozumieć zło, które wyrządziła, cierpieć tak, jak cierpieli jej ofiary?
Fenris
po mieście błąka się tylko jedna dusza
33 lat/a 189 cm
detektyw wydziału zabójstw w Criminal Justice Square
Awatar użytkownika
ABOUT ME
I’m not sure, but I’m almost positive, that all music came from New Orleans.
Przyjezdny
Kolejny nieodwzajemniony uśmiech, jeden z wielu. Kolejny toast, jeden z wielu. Studiował jego twarz - skrawek po skrawku - jakby nie poznawał w nim człowieka, z którym jeszcze kilka godzin temu spędził kilka godzin. Szukał ucieczki od własnych myśli, uczuć, od samego siebie. Lektura, jaką proponował Song, bywała wciągająca, czasem angażowała jego koncentracje, a obecnie nikt inny nie konkurował o jego uwagę. Był tylko on, papierosowy dym unoszący się nad głowami i alkohol przelewający się przez gardło. Cala reszta była majaczącym na krawędzi spojrzenia tłem.
- Nie - zaprotestował krótko, jakby to był jedyny dźwięk na jaki było stać jego struny głosowe, ale zaraz, drocząc się chwilą ciszy, zawartą w ledwie kilku sekundowym milczeniu, kontynuował, tym samym spokojnym barytonem, co zawsze, pozbawionym nawet znikomego śladu emocji: - tym razem powiem "prowadź do pokoju zwierzeń" - rzucił, gdzie, w jego prywatnym słowniku, pokój zwierzeń był synonim pokoju przesłuchań. - Myślałem, że chcesz sprowadzić na mnie swoje metody przesłuchań - mruknął w szklankę, którą podniósł w tej samym momencie do ust. - Nie wiesz, co tracisz - wzruszył ramionami, celowo, z premedytacją się z nim drocząc, pierwszy raz od dawna wychodząc ze swojej strefy komfortu; pierwszy raz od dawna nie odpowiadając mu wyjmująco, pozornie nic nieznaczącymi półsłówkami.
Odchylił się na hokerze, choć był świadomy, że to dość ryzykowne posuniecie i zaciągnął się papierosem, jednocześnie odkładając na blat puste naczynie, na którego dnia pozostała jedynie samotna kostka lodu.
- Wiesz, jak mówią - rzucił w przestrzeń, wyjmująco, nie szukając spojrzeniem jego twarzy. W chwili, w której wypuścił przez usta papierosowe opary, nie miało to żadnego sensu; obłoczek dymu przyniósł mu chwilowo widoczność. - Picie w towarzystwie to forma degustacji, w samotności przejaw alkoholizmu.
Paczka marlboro była natomiast niemą formą zaproszenia; Alvaro nie palił, zazwyczaj, czasem jednak mu sie zdarzało, zwłaszcza w towarzystwie Rossa.
- Przyjmujesz moje złe nawyki - szepnął mu w ucho, gdy Song zbliżył ku niemu swoją twarz, z filtrem papierosa między zębami, zapominając o definicji przestrzeni osobistej - skarbie? - dodał z wyraźną ironią akcentując te słowo i otulając mgiełką ciepłego oddechu płatek jego ucha.
Prawa dłoń sięgnął po zapalniczkę, wkrótce zacisnął na niej palce. Nienawidził tego uczucia. (Nie)przyjemnego ssania w żołądku. Momentu, wydłużanego w czasie i przestrzeni do małego końca świata , kiedy serce przeskakiwało z pierwszego na drugi bieg; niemal czuł, jak w tym niebezpiecznym pędzie, boleśnie obijało się o żebra. Potem pojawiła się fala gorąca, która zabierała mu dech w piersi i gromadziła niechciane krople potu na karku przysłonięte przez kosmyki kręconych włosów.
Pierdolony Song. Pierdolony zapach jego perfum. I jego obecność, która elektryzowała przestrzeń między nimi, rozbijając na atomy cierpliwość Ardena. Moczył mrowieniu na koniuszku języka, gdy ich usta oddzielały kilku centymetrowy dystans. Skurwysyn, robił to specjalnie. Na pewno robił to specjalnie, z premedytacją.
- Uważaj, słońce jest kurewska gorące - syknął cicho pod nosem - i kiedyś się sparzysz - dodał w ramach ostrzeżenia, zbliżając płomień zapalniczki niebezpiecznie blisko jego podbródka, ale w ostatniej sekundzie zmienił kierunek swojej dłoni i w końcu zawędrowała do zwisającego między jego wargami papierosa.
Odetchnął głęboko, niemal spazmatycznie. Żałował, że nie miał pod ręką whisky; barman dopiero napełnił szklankę, wiec jedyną ucieczką przed wpadnięciem w emocjonalnym pułapkę był kolejny buch papierosa. Przymknął na moment powieki. Ostrze bólu zaś wdarło się pod jego skórę, wtapiając się głębiej w skronie.
A niech to, warknął w myślach, próbując nie myśleć ani o tym, co wypełniało jego myśli, zanim w polu widzenia zjawił się Song, ani o jego drażniącej obecności, która skutecznie wybijała go z rytmu i pobudzała jego zmysły. Odpierdolcie się w końcu, dodał, tym razem w stronę swoich emocji.
Odpuść, przestań, po prostu, kurwa, pij, zapomnij.
Użył złego słowa. Denat, nie trup, ale ta refleksja za późno zamigotała na krawędzi świadomości. Niech będzie trup.
Song nie był taki, jak on. Nie uciekał, nie stosował uników Jego bronią była szczerość. Słowa o ostrych, kanciastych krawędziach. Słowa, które raniły mocniej od odłamków szkła wtapiających się w skórę.
Pamiętał. Jasne, że pamiętał. Tylko ktoś kompletnie pozbawiony empatii nie pamiętał; Ross, więc jakim cudem pamiętasz?, ironiczny głos wybrzmiał tuż przy jego ucho, jakby ktoś zakradł się za jego plecy.
- Co dokładnie? - zapytał; nie wiedział co nim kierowało: zwykła, ludzka ciekawość?
To bezpieczna opcja. Przy niej, dla własnego komfortu psychicznego, pozostał.

Yorick Song
holly dolly
po mieście błąka się tylko jedna dusza
32 lat/a 187 cm
detektyw wydziału zabójstw w Criminal Justice Square
Awatar użytkownika
ABOUT ME
You know I look better in the dark
Even when the sun is on the edge
Przyjezdny
Szczerze mówiąc, gdyby Arden odwzajemnił ten uśmiech, to byłby to prawdziwy cud, niemal jak święto lasu – moment tak niespodziewany i pełen magii, że aż niemożliwy do opisania. Yorick, jak zawsze, śmiał się za nich obu, wypełniając przestrzeń swoim ciepłem i energią. Jego uśmiech był jak słońce po deszczu, promienny i niekończący się. Tymczasem uśmiech Ardena? To było coś innego – pojawiał się jak podwójna tęcza na niebie, niezwykle rzadki, ale kiedy już się pojawił, zachwycał każdego swoim pięknem, niemal nie do uwierzenia, że istnieje naprawdę.
Yorick parsknął cicho na słowa Ardena, unosząc lekko kąciki ust w złośliwym, ale pełnym sympatii uśmieszku.
Ari, gdyby nie to, że znam cię już tak długo, może faktycznie dałbym się złapać w twoją uroczą pułapkę – powiedział niskim, głębokim głosem, który wibrował w powietrzu niczym basowy akord. Zbyt dobrze znał Ardena z tej strony, by dać się nabrać. Od lat próbował go wciągnąć w swoje podstępne gry, i owszem, przez pierwsze dwa, może nawet trzy lata, Gremlin odnosił w tym pewne sukcesy. Ale teraz? Teraz to było zupełnie co innego. Yorick, niczym sprytny królik, nauczył się jak działa jego rywal, znał wszystkie jego sztuczki. Wiedział, że jak pójdzie z nim do "pokoju zwierzeń", to znowu wyjdzie z pustymi rękami – dostanie figę z makiem, a zamiast szczerości usłyszy kolejne wymyślone historie, które nawet ślepy by przejrzał na wylot. Tak było zawsze. Arden udawał, że się otwiera, że odsłania swoje prawdziwe oblicze, ale w rzeczywistości ta jego "książka" była niczym więcej niż książką telefoniczną – pełną nazwisk, ale bez prawdziwej treści, bez emocji, bez głębi. A na końcu? Zawsze udawał, że niczego nie obiecywał, jakby cała ta gra była tylko żartem, a Yorick miał tylko być w niej pionkiem.

No i teraz wiesz, czemu piję tylko wtedy, kiedy jestem z Tobą – mruknął rozbawiony, z lekkim uśmiechem na ustach. Przy Ardenie czuł, że może na chwilę zrzucić z siebie ciężar codziennych zasad i ograniczeń. To właśnie w jego towarzystwie pozwalał sobie na odrobinę szaleństwa, na te wszystkie małe przyjemności, które na co dzień omijał szerokim łukiem. Na co dzień trzymał się sztywno swoich reguł, dbał o siebie i swoje ciało, wypracowane latami ciężkiej pracy. To ciało było jego dumą, dowodem na dyscyplinę i poświęcenie, dlatego nie chciał zaprzepaścić tego wszystkiego przez jakieś chwilowe, głupie wybryki.

Tylko przy tobie mogę sobie pozwolić na bycie złym i niegrzecznym, jak zbuntowany nastolatek… kochanie? – Jego głos obniżył się do niskiego, rozbawionego tonu, niemal wibrując w powietrzu. To jedno słowo, "skarbie”, które usłyszał od Ardena, na moment go zaskoczyło, może nawet wytrąciło z równowagi. Ale tylko na chwilę. Po chwili poczuł, jak te słowa unoszą go w nieznanym kierunku, niczym lekka fala, której postanowił się poddać. Pozwolił sobie wejść w ten dziwny, intrygujący rytm, który nadawał Arden – grę pełną niewinnych prowokacji i ukrytych uśmiechów. Znowu zanurzył się w tę słodko-gorzką zabawę, pozwalając sobie na małą przyjemność, na to, by podrażnić Ardena, dając się ponieść temu nieco drapieżnemu "flow".
Nie czuł tego samego wobec Ardena, nie umiał patrzeć na niego w taki sposób, jakby mógł być kimś bliższym. Arden zawsze wydawał się zbyt odległy, jakby znajdował się w zupełnie innej lidze, poza zasięgiem. Droczenie się z nim było jedną rzeczą, prostą i bezpieczną grą, ale poczucie czegoś głębszego? To wciąż wydawało się nieosiągalne, mimo że kusiło na wiele subtelnych, nieoczywistych sposobów. Te jego smutne, nieco zblazowane oczy, które wypełniały przestrzeń frustracją i wyrzutami, jakby każda chwila zbliżenia niosła w sobie cichy gniew. Loczki, te niesforne pasma włosów, które niczym korona otaczały jego wiecznie nieobecną twarz, nadawały mu tajemniczego uroku. I te dołeczki… pojawiały się, gdy robił grymasy, jakby właśnie powąchał coś odrażającego, coś w rodzaju zgniłych jajek. Yorick znał te wszystkie drobne niuanse Ardena, te delikatne zmiany w mimice, kiedy stawał się poważny albo gdy po raz kolejny irytował się na niego za kolejny beznadziejny żart. Arden był jak zimny, surowy klejnot – osobliwie piękny, ale niedostępny. Yorick lubił obserwować go z daleka, z pewnym podziwem, jakby kontemplował dzieło sztuki, zbyt cenne, by go dotknąć. Fascynacja była, lecz przysłonięta chłodem i dystansem, jakby głębsze uczucia były tylko cieniem, ulotnym, lecz ciągle obecnym.

Och, Song robił to z premedytacją, jak zresztą zawsze. Z nieustanną lekkością i pewnością siebie, badał granice, sprawdzając, na ile może sobie pozwolić. Brak potrzeby jakiejkolwiek walidacji sprawiał, że czuł się wolny, niezależny, co tylko dodawało mu odwagi. Gdyby był tak niepewny siebie jak Gremlin, zapewne nigdy nie ośmieliłby się tak igrać z ogniem. Ale Song nie bał się ryzyka, jego pewność siebie sprawiała, że balansował na granicy, nie tracąc równowagi.
Gdy poczuł gorący płomień pod swoim podbródkiem, zadrżał lekko, niemal niedostrzegalnie. Myśl o tym, że Arden mógłby go skrzywdzić, przeszyła go nagle, niespodziewanie. Tak łatwo mógłby go wyrzucić ze swojego życia, jakby był tylko zbędnym balastem. Pójść dalej, ramię w ramię z innymi, lepszymi towarzyszami, którzy mogliby okazać się dla niego o wiele korzystniejsi. Tak, to wydawało się całkiem możliwe... Może nawet nieuniknione.
Ach, słoneczko... – wyszeptał, pochylając się tak blisko, że każde jego słowo, każdy oddech, delikatnie ocierał się o usta Ardena. "Moje usta i Twoje usta...przecież to doprowadzi do apokalipsy"- pomyślał –Już tyle lat mnie parzysz i spalasz, że chyba się uodporniłem. – Zaciągnął się papierosem, a potem, z premedytacją, wypuścił gęsty dym prosto w twarz Gremlina, pozwalając, by opary otuliły go jak mgła, intensyfikując napięcie, które zawisło między nimi.
Uodporniłem się tak bardzo, że chyba nawet nie zauważę, kiedy doprowadzisz do mojej anihilacji – dodał, pozostawiając te słowa w powietrzu na dłuższą chwilę, jakby celowo chciał, by ich ciężar przygniótł Ardena. Potem, jakby nie chcąc przedłużać tej gry, odsunął się, zostawiając go sam na sam z myślami, z dymem wciąż unoszącym się w powietrzu.

Odebrał swój koktajl z lekkim, niemal zuchwałym uśmiechem na ustach, po czym wziął spory łyk, jakby chciał się otrząsnąć z tego dziwnego napięcia, które właśnie pojawiło się między nimi. To była kolejna rozgrywka, w którą zdawał się angażować coraz głębiej – gra, którą Yorick prowadził od dłuższego czasu, starając się wciągnąć Gremlina do wspólnej zabawy. I, co ciekawe, wyglądało na to, że z każdym kolejnym razem udawało mu się coraz lepiej. Arden, choć niechętnie, zaczynał grać na tych samych zasadach, co sprawiało Yorickowi dziką satysfakcję. Cieszył się z tego, że ta wymiana, ten nieustanny taniec między nimi, w końcu angażował obie strony.

Smród kanałów... – rzucił nagle, wracając myślami do tamtej chwili, odległej, a jednak nadal wyraźnie zapisanej w jego pamięci. W Miami to było jeszcze gorsze. Gorąco, wilgoć i ta duszna atmosfera tylko potęgowały odór gnijących ścieków. Przypominał sobie ten koszmarny zapach. Nawet teraz, po latach, był w stanie go odtworzyć w swojej wyobraźni, niemal tak, jakby znowu stał w tym piekielnym miejscu. – Jej desperacja, jego przerażenie... – dodał, wspominając tamten moment z mieszanką niechęci i fascynacji.
Kaczka. – To słowo wyskoczyło z niego nagle, zupełnie nieoczekiwanie, jakby było przypadkowym hasłem, które nie miało żadnego sensu. Jeśli ktoś nie znał całej historii, mógłby uznać, że to kompletnie nie pasuje do kontekstu. A jednak dla Yoricka miało swoje znaczenie, tkwiące gdzieś głęboko w wspomnieniach, może nawet w podświadomości. Odwrócił wzrok, spojrzał na Ardena, ciekaw jego reakcji
A jak z tobą? Co ty pamiętasz? – zapytał, tonem, który jednocześnie prowokował i zapraszał do dalszej rozmowy, jakby chciał wydobyć z Gremlina jego wersję wydarzeń. W powietrzu wisiała cisza, przepełniona niewypowiedzianymi słowami i wspomnieniami, które tylko czekały, by zostać przywołane.

Arden Ross
Fenris
po mieście błąka się tylko jedna dusza
33 lat/a 189 cm
detektyw wydziału zabójstw w Criminal Justice Square
Awatar użytkownika
ABOUT ME
I’m not sure, but I’m almost positive, that all music came from New Orleans.
Przyjezdny
Czuł mrowienie w opuszkach palców. Świerzbiło go, by zatopić pięść w jego policzku. Zachęcał go do tego sposób, w jaki układał wargi do szyderczego uśmiechu zaraz po tym, jak Ari uleciało z jego gardła. Udław się tym rozbawieniem, warknął w myślach.
- Mhm - wydusił z siebie swoje tradycyjne, oszczędne w słowach mruknięcie, czując z postępująca irytacją jak "kochanie" wybrzmiewa wyraźnie w jego umyśle, rozlewające po linii kręgosłupa dreszcz. Był drażniąco przyjemny, ciepłem rozchodził się po ukrytej pod materiałem swetra skórze. Manipulacyjna szuja, zaśmiał się w myślach; komentował swoje czy jego zachowanie? Ostatecznie to on sprowokował tę sytuację, zbliżywszy własne wargi od jego ucha. - Wiec, twierdzisz, że łatwo ulegasz - krótko przerwa, by jego słowa zawisły na chwile dłużej w powietrzu - wpływom? - Jego brwi zawędrowały ku górze w przekornym geście rozbawienia, choć żaden grymas świadczący o tej emocji nie przyległ do jego wargach, ani tym bardziej nie rozpaliło iskier radości w spojrzeniu, towarzyszyła mu ta sama pozorna obojętność, choć tym razem, zanim zignorować jego zaczepki, odpowiedział tym samym, z właściwą dla siebie zapalczywość znacząc zaborczo terytorium swoich słów.
Song, jakby rozochocony, zachęcony, jeszcze bardziej, z charakterystyczną dla siebie bezczelnością, skrócił dzielący ich dystans do kilku centymetrów zupełnie zbędnej - przeleciało Rossowi niechciane przez myśl - przestrzeni. Jego mowa ciała krzyczała: złapałeś przynętę, na co Arden prychnął w przestrzeń własnego umysłu, jak zwykle własne refleksje zachowując dla siebie, w wyznaczonym do tego miejscu.
- Chcesz mnie zawstydzić? - syknął cicho, ale nie było w tym wcześniej złości, w tonie jego głosu pojawiła się słyszalna nuta rozbawienie. Musisz się bardziej postarać, skarbie, dorzucił, jak zwykle najlepsze zachowując dla siebie. - Powiedzmy, że obleję się rumieńcami... - daleko było mu do zawstydzenia; łudził się, że już dawno emocje przestały dyrygować rytm wybijany w piersi, a mimo to jego serce pracowało teraz na pełnych obrotach, niemal słyszał pulsujące, pozbawione rytmiki uderzenia. Ograniczał kontakt z własnymi uczuciami do zbędnego minimum, tłamsił je w sobie, jakby w obawie, że znowu stanie się bardziej ludzki. - I co potem? - dopytał, wbijając spojrzenie w jego oczy, gdy nachylił się nad nim nieco bliżej, niemal sięgając ustami do warg Songa po to tylko, by zaciągnąć się dymem,jaki miał w domyśle wylądować wypluty na jego twarzy. Dłoń, dotychczas luźno spuszczona wzdłuż ciała, wylądowała na obcym karku. Naznaczył opuszkami palców ścieżkę swojego dotyku, ledwie stykając ją z napiętą skórą. - Weźmiesz za to odpowiedzialność, czy znowu zastosujesz unik, hm? - zwieńczył swoją wypowiedź cichym, mrukliwym pomrukiem, sięgając po szklankę, która nadal znajdowała się w zasięgu jego dłoni. Zimne szkło zbudowało między nimi dystans, bo, zanim Song się odsunął, zbliżył jej krawędzi do ust i napił się łapczywie, by zmyć słodko-gorzki posmak z ust.
Koniec spektaklu, koniec prowokacji, czas wrócić do rzeczywistości, choć nadal czuł jego oddech na swojej skórze, nadal czuł woń jego ciała, a ciepło unoszące się w powietrzu nie zelżał. Alvaro mówił dalej, jak opętany przez wytworzoną wspólnie niezdrową, wręcz patologiczną energię, a tymczasem sam przeoczył ten moment u samego siebie. Dlatego zbył jego błyskotliwość milczeniem, jakby nie odnalazła drogi do jego ucha.
- Zdrowie - uniósł, jak gdyby nic, jakby to, co przed chwilą się stało, nie było odchyłem od normy w ich relacji, kieliszek w geście toastu; twoje, dodał w myślach, bo raczej nie moje.
Kiedy zagrożenie minęło i mógł swobodnie oddychać, oparł ramie o kontuar i omiótł spojrzeniem twarz swojego rozmówcy w niecierpliwym oczekiwaniu na to, co powie.
- A twoje...? - dopytał, niemal wpadając mu w słowo; czuł się tak jakby na moment zmienił się miejscami z własnym terapeutą. Opowiedz o swoim ojcu, musimy dojść do momentu, który... - Kaczka? - dodał po chwili, a na tafli czoła pojawiła sie podwójna zmarszczka. - Ubojnia drobiu?
Kaczka zaliczała się w ogóle do drobiu? To nie było w tym wszystkim istotne. Jego mózg nie pracował tak sprawnie, jak zwykle, uniemożliwiał to wypity alkohol, na bodźce reagował z wyraźnym opóźnieniem.
Co ty pamiętasz?, rozbiło się od ścian jego czaszki. Właściwe pytanie brzmiało: co pamiętasz, a czego nie chciałbyś pamiętać?
- Wiesz, jak jest - wzruszył ramionami; to powoli stawało się jego nawykiem. - Z pamięcią jest jak z miejscem zbrodni. Łatwo ją zanieczyścić. - Ostatni raz zaciągnął się papierosem. - Było zimno.
Kilkucentymetrowy kożuch śniegu pokrył Eden Park. Wyglądał jak żywcem wytargany z baśni. Pamiętał głos kornera. Ładne miejsce na śmierć.
Miejsce, jak każde inne.

Yorick Song
holly dolly
po mieście błąka się tylko jedna dusza
32 lat/a 187 cm
detektyw wydziału zabójstw w Criminal Justice Square
Awatar użytkownika
ABOUT ME
You know I look better in the dark
Even when the sun is on the edge
Przyjezdny
-Tylko bardzo przekonującym i mocnym - Yorick zaśmiał się głośno i wyraźnie, kierując wzrok prosto w oczy swojego rozmówcy. Jego śmiech nie był przypadkowy – był to starannie zaplanowany gest, mający sprawić, by druga strona poczuła przewagę. To było subtelne, lecz wyraźne podkreślenie – "teraz to ja kontroluję sytuację". Chciał, by Arden uwierzył, że to on ma władzę, że to jego słowa mogą zdominować Yoricka. Miał poczuć, że jego próby podporządkowania go przynoszą efekty. Jednak prawda była zgoła inna. Wewnątrz, w głębi, Yorick czuł wstręt do jakiejkolwiek próby wpływu na siebie, zwłaszcza tak ordynarnej. Przeżycia z mediami społecznościowymi nauczyły go nie ufać pozorom, fałszywym obrazom i iluzjom. Kiedyś łatwo poddawał się manipulacjom, ale teraz był ostrożny, analizując każdy detal, każdą nieścisłość, dokładnie sprawdzając źródła i wiarygodność tego, co go otaczało. Z drugiej strony, jego gra z Ardenem stawała się coraz bardziej intrygująca. Z każdym krokiem w tej relacji czuł, że balansuje na krawędzi, igrając z ogniem, ale czerpał z tego nieoczekiwaną satysfakcję. Arden – to urocze, nieco łobuzerskie "kochanie" które powiedział mu Song – musialo brzmieć w jego uszach o wiele bardziej pociągająco, niż byłby gotów przyznać. Może właśnie to go bawiło, to delikatne przeciąganie struny, które sprawiało, że Arden zaczynał reagować w sposób, którego Yorick się nie spodziewał. A może, choć niechętnie się do tego przyznawał, podobało mu się testowanie tej gry, sprawdzanie, jak daleko może się posunąć. Może powinien częściej sięgać po ten zwrot, obserwując z fascynacją, jak wpływa na Ardena, a jednocześnie, jak niepostrzeżenie zaczyna wpływać na niego samego.

Na słowa o zawstydzeniu i rumieńcach Ardena Yorick roześmiał się głośniej, niż się spodziewał. To połączenie wydało mu się absurdalne. Wyobrażenie Ardena czerwonego jak burak było wręcz komiczne – prędzej Arden ogoliłby się na łyso, niż pozwoliłby sobie na coś tak "słabego" jak rumieniec. Z tego powodu ta myśl go rozbawiła do głębi. Po chwili, z subtelnym, ale pewnym gestem, sięgnął wolną ręką i delikatnie odsunął szklankę Ardena. Następnie chwycił jego podbródek i przyciągnął go ku sobie, tak blisko, że ich wargi niemal zaczęły się ocierać o siebie. Kciukiem musnął dolną wargę Ardena, czując w tej chwili subtelny dreszcz.
Czuł ten znajomy, przyjemny chłód dłoni Ardena na swoim karku, który wyraźnie kontrastował z gorącem jego rozgrzanej skóry. Przez chwilę mógłby przysiąc, że ciepło jego ciała sprawia, iż pot wręcz paruje, zostawiając ledwie zauważalne ślady wilgoci na jego szyi. To uczucie było tak intensywne, tak zaskakująco przyjemne, że prawie mógłby pragnąć czegoś więcej. Zastanawiał się, czy Arden ośmieliłby się pójść dalej, by odkryć każdy wyrazisty zarys jego mięśni, by badać każde napięcie i odprężenie w tym zmysłowym tańcu.
Wezmę odpowiedzialność, słoneczko, jak zwykle – wyszeptał Yorick niskim, głębokim tonem, tak blisko, że jego usta lekko musnęły usta Ardena. Jego głos brzmiał zmysłowo, niemal mrucząco, niosąc obietnicę, ale i pewną kpinę. – Ale oboje wiemy, że uciekniesz ode mnie, bo boisz się dopuszczać kogokolwiek za blisko – dodał, tym razem z lekką złośliwością, puszczając jego podbródek i w jednej chwili kończąc tę intymną grę. To był koniec przedstawienia – nagła, ale zdecydowana decyzja. Gra w subtelne podteksty i dotyk miała swoje granice, a teraz nastał czas na przerwanie tego napięcia. Alkohol zdawał się teraz jedynym ratunkiem. Myśl o zamówieniu czegoś mocniejszego zaczynała coraz bardziej kusić, jakby to był sposób na rozproszenie napięcia, które czuł. "Zdrowie" – mruknął Song, unosząc kieliszek w niedbałym geście, po czym jednym haustem wypił swojego drugiego drinka. Tym razem zdecydował się na coś innego niż klasyczne Martini Porn Star. Coś nowego, co mogło wprowadzić nieco świeżości do jego wieczoru.

A moje? Dobre pytanie... Hmm, może determinacja? A może niepewność, czy w ogóle się uda? – odpowiedział po chwili zastanowienia, a w jego głosie zabrzmiała szczerość. W tamtej chwili, kiedy to wszystko się działo, targało nim mnóstwo emocji. Ale najważniejsza z nich była determinacja – ten palący imperatyw, by uratować chłopca, bez względu na koszty.
Nie, nie! Zupełnie nie o to chodzi! – zaśmiał się nagle, kręcąc głową, choć musiał przyznać, że sugestia była intrygująca. – Kojarzysz ten moment, kiedy ktoś krzyczy „DUCK!” i musisz natychmiast paść na ziemię? No właśnie, chodzi o taką kaczkę. – Wyjaśnił to z uśmiechem, spokojnie, jakby od niechcenia, ale z pewną satysfakcją, że rozwiał potencjalnie zabawne nieporozumienie.
Tak, masz rację – odpowiedział, tym razem bardziej refleksyjnie, zaciągając się dymem papierosa. – Pamięć to krucha rzecz. Łatwo ją zanieczyścić kłamstwami i fałszywymi wspomnieniami, którymi mózg próbuje nas chronić. – Jego głos brzmiał spokojnie, ale gdzieś w tle pobrzmiewała nuta czegoś głębszego, może smutku, może rezygnacji. To była prawda, którą Song zrozumiał zbyt dobrze.
Zimowa sprawa? – zainteresował się nagle, unosząc brwi. – To musiało być coś interesującego. – W jego tonie pojawiło się zaintrygowanie. W głowie szybko powstał obraz – „Śpiąca królewna w śniegu”. Brzmiało to jak coś surrealistycznego, a jednocześnie fascynującego. Pomyślał, że to mógł być naprawdę niecodzienny widok, jakby wyjęty z jakiejś mroźnej baśni.


Arden Ross
Fenris
po mieście błąka się tylko jedna dusza
33 lat/a 189 cm
detektyw wydziału zabójstw w Criminal Justice Square
Awatar użytkownika
ABOUT ME
I’m not sure, but I’m almost positive, that all music came from New Orleans.
Przyjezdny
Trigger Warning
trochę o przemocy
Zamarł, czując jak obca dłoń zakleszcza się na jego podbródku. Mięsnie spiął dreszcz napięcia. Przez chwile, kilka sekund zawieszonych w plątanie ich oddechów, gdy zbędne skrawki przestrzeni zostały pokonane przez wykrzywione w uśmiechu wargi, oddech zamarł w piersi, a serce boleśnie obijało się o żebra. W błękicie oczu Ardena coś sie zmieniło; dawna obojętność zniknęła, pojawiły się w nim iskry, jakby w końcu obłęd, który dyszał mu w kark, przeniknął głęboko pod skórę do samych kości.
Jednocześnie nie pozostał bierny, zupełnie wyłączone z intymnych gestów, które sam najpierw sprowokował, potem zainicjował, badając jego granice; patrząc jak się im poddaje, jak posłusznie, niczym marionetka, im ulega. Lubił to uczucie - przelewające się przez chłodne palce ciepło skóry, gdy pod opuszkami badał jej strukturę. Tym razem nie użył słów, słowa były zbędne, psuły nastrój. Zamiast tego, gdy usta otarły się o drugie usta, wypuścił w nie głębsze westchnienie, nie kontrolując fali ciepła, która objęła jego organizm, wnikając do trzeźwi. Poczuł, jak w spodniach robi się nagle ciasno. Zacisnął zęby na dolnej wardze, by zdusić w sobie ciche stękniecie, które zatańczyło na opuszku języka. W tej samej chwili przerwał wędrówkę ręki po karku, jakby temperatura obcej skóry parzyła mu palce.
Myślisz, że wiesz o mnie wszystko? Myślisz, że dokonałeś dogłębnej analizy mojej osobowości?, prychnął w myślach. Chuja tam wiesz, ćwoku, chciał mu wygarnąć, ale obawiał się, że głos ugrzęźnie mu w gardle i na tym się skończy się ten cyrk żenady.
Nagle przed oczami stanął mu obraz córki z pistoletem w ręku. Głuchy, metaliczny stukot. Broń nie była naładowana. A potem usłyszał w obszarze myśli głos Josie. To koniec. Doprowadził do ruiny siebie, ją, ich małżeństwo i wspólne życie. Taki właśnie był. Wszystko w jego otoczeniu więdło, niszczało.
Do cholery, Alvaro, odsuń się, bo spotka cię ten sam los.
Odsunął się od niego na jednym wydechu, zupełnie bezwładnie i bezdźwięcznie. Potrzebował przestrzeń, potrzebował tlenu, potrzebował samotności, potrzebował samego siebie.
Kim teraz był? Problem w tym, ze nie wiedział. Nie poznawał samego siebie. Dlaczego oddech przyśpieszył, dlaczego serce zachowywało się jak dziki tęskniący z wolnością ptak zamknięty w klatce? Dlaczego, kurwa, dlaczego ciepło irracjonalnego pożądanie skumulowało się w podbrzuszu?
Miał ochotę wyjść do łazienki i, w próbie rozładowania napięcia, uderzyć pięścią w taflę lustra. Poczuć jak ostre krawędzie szkła wbijają się w jego knykcie. Ból - manifest życia.
Przepłukał suche, spierzchnięte na wiór gardło kolejnym łykiem whisky. I odetchnął głębiej, spokojnie.
Odepchnie każdego, kto się do niego zbliży. Nie mógł sobie pozwolić na wyhodowania kolejnego emocjonalnego przywiązania. Zdrowiem zagłuszył tę myśl. I, wciąż z tym samym mętlikiem w głowie, skupił się na tym, co tu i teraz.
- Opowiesz więcej, czy mam dalej ciągnąć się za język? - zapytał ze słyszalną w głosie zupełnie nieudawaną irytacją; intymny charakter chwili prysł jak bańska mydlana. Znowu był sobą. Opryskliwym ignorantem.
Złość, rozdrażnienie. Tak było łatwiej. Zastępował nimi wszystkie uczucie, które próbowały go wypełnić.
- Pierwsze słyszę - przyznał, nadal nie pojmując kontekstu, ale tym razem nie powiedział rozwiń temat.
Pamięć Rossa była wybrakowana. Unicestwił ją alkoholowym ciągiem, w jaki wpadł, mieszkając jeszcze w Ohio. Przesadne, emocjonalne zaangażowanie sprawą zaprowadziło go na same dno.
Dużej nie wytrzymam, usłyszał w głowie głos Josie. Ja tez. Ja tez. Ja też, wtórował jej w myślach, gdy jej pięść skonfrontowała się ze stołem. Tyle, podpity, mógł z siebie wykrztusić. Patrzył z posępnym milczeniem, jak wrzucała do torby najpotrzebniejsze rzeczy - swoje i córki - a potem, ściskając dziewczynę z ranę, opuściła dom, nie zamykając za sobą drzwi. Otrzeźwił go wtedy chłód wczesnowiosennego powietrza.
- Zgadza się. Nagie ciało porzucone w parku. Poderżnięte gardło. Denatka wyglądała pięknie i przerażająco jednocześnie. Skóra w kolorze mleka. Oczy mętne, szare. Sine usta. Wszystkie włosy pokryte szronem. Wokół niej śnieg w czerwieni krwi - krótkie, ogólnikowe zobrazowanie sytuacji. Myślał, że będzie gorzej. Myślał, że głos mu się załamie, a nawet nie drżał. Skierował wzrok na Alvaro, gdy niesforne kosmyki znowu opadły mu na czoło.
holly dolly
po mieście błąka się tylko jedna dusza
32 lat/a 187 cm
detektyw wydziału zabójstw w Criminal Justice Square
Awatar użytkownika
ABOUT ME
You know I look better in the dark
Even when the sun is on the edge
Przyjezdny
Trigger Warning
Miejsca zbrodni i śmierć
Z radością dostrzegł reakcję na ten śmiały gest, co sprawiło, że wewnętrznie aż rozpromienił się z dumy. Udało mu się, a satysfakcja, która wypełniła jego wnętrze, była niczym cichy, ale intensywny triumf. Tymczasem oczy Ardena, błyszczące teraz od nieznanych mu dotąd emocji, wprowadzały do tej chwili coś zupełnie nowego. Zaskakująca, niemal elektryzująca zmiana przyciągała jego uwagę, budząc w nim fascynację. "Ktoś tu się cieszy" – chciałby wyrzucić z siebie te słowa, pełne triumfu, ale powstrzymał się. Zamiast tego pozwolił, aby chwila trwała, pełna wspólnego milczenia i synchronizowanego oddechu, jakby obaj zamknęli się w niewidzialnej niszy, w której czas przestał istnieć. Pozwolił Ardenowi w pełni delektować się tą chwilą, nie chcąc zakłócać jej magii.
Arden czuł teraz każdy napięty, wyraźnie wytrenowany mięsień Songa, nad którym przez lata pracował z niemal religijną dyscypliną na siłowni. Jego ciało było jak świątynia siły i wytrwałości, a każda jego część przypominała o setkach godzin spędzonych na doskonaleniu. Zastanawiał się, czy Arden kiedykolwiek widział go w pełni – jego sylwetkę odkrytą, obnażoną przed kimś innym. Ciekawe, jakby na to zareagował. Czy odkrywanie go byłoby dla niego równie ekscytujące? Czy widok ten wzbudziłby w Ardenie podziw, fascynację, a może… zakłopotanie? Czy uciekłby speszony niczym zawstydzona trzpiotka, chowając się przed tym, co nowe i nieznane?
Song wciągnął jego oddech, jakby smakował czegoś wyjątkowego, niemal luksusowego, a uśmiech rozświetlił mu twarz, jakby delektował się chwilą pełną napięcia. Jego ciało, doskonale pod kontrolą, reagowało na każdą drobną emocję – poczuł przyjemny dreszcz, który przeszedł przez niego niczym elektryczny impuls. To było więcej niż zwykłe podniecenie, było to pragnienie – chęć posiadania Ardena, tego delikatnego, nieco cynicznego mężczyzny, który od lat krążył wokół niego z tym wiecznie zirytowanym wyrazem twarzy. "Obaj wiemy, że to nigdy się nie wydarzy" – pomyślał, ale jego myśli brzmiały jak wyzwanie.
Dotyk Ardena, choć już odszedł w przeszłość, wciąż wydawał się żywy, niemal namacalny. Miał wrażenie, że to wspomnienie pozostanie z nim na zawsze, tak realne, jak nieznośny zapach kanałów w dusznym Miami.
Nie znał Ardena w pełni, tak samo jak Arden nie znał jego. Oboje starannie strzegli swoich tajemnic, pozwalając sobie wzajemnie tylko na tyle, na ile uznali za stosowne. Ich relacja była jak zamknięta księga, z której od czasu do czasu wyłaniały się pojedyncze fragmenty, ale nigdy pełna opowieść. Może gdzieś kiedyś przemknęło coś bardziej osobistego, jak ulotne wspomnienie, ale nic, co pozostawiłoby trwały ślad. Tak samo, jak nie rozwikłał jeszcze tajemnicy, jaką stanowił Ross – jego enigmatyczna osobowość – tak wiedział jedno z niezachwianą pewnością: Yorick zawsze na niego działał. Był niczym ukryta siła, działająca na różnych poziomach, dotykająca każdej struny jego emocji. To była jedyna prawda, której był pewien w tej zagmatwanej grze reakcji i uczuć. Jednocześnie miał świadomość, że to prowadzi do nikąd. Strach Ardena przed otworzeniem się na Yoricka, jego desperacka blokada, trzymanie dystansu jakby kontakt miał wywołać burzę. Yorick z kolei, choć nieświadomie, tworzył mur wokół siebie, nie pozwalając sobie zobaczyć w Ardenie niczego więcej niż tylko partnera w pracy i kogoś, na kim mógł testować granice, sprawdzać reakcje. W ich relacji było coś więcej, coś ukrytego, ale obaj udawali, że tego nie dostrzegają.

Ach, to było zaraz po studiach. Moja pierwsza sprawa z trupem – zaczął powoli, jakby wydobywał z pamięci coś głęboko zakopanego. – Religijny fanatyk, który postanowił rozgrzeszyć świat za pomocą krwi – kontynuował, zaciągając się dymem papierosa, który na chwilę skrył jego twarz w szarym obłoku. Spoglądając na niemal wypalonego papierosa, zgasił go w popielniczce, jakby razem z tym gestem chciał zatrzymać jakiś ciemny fragment przeszłości. – Dwa trupy. Tyle zdążył zabić, zanim go powstrzymaliśmy. Nawet jednego z nich mi przydzielono – młody chłopak, ledwie dwadzieścia lat. Syn jednego z najbogatszych ludzi w Miami, ale… – przerwał na moment, jakby szukał w sobie wspomnień, które wymykały się spod kontroli – ...nie pamiętam tego wszystkiego. Niby mój pierwszy trup, ale rozmył się, zniknął w mroku wspomnień – dodał, a jego głos zadrżał ledwie wyczuwalnie. W jego oczach pojawił się cień smutku. Chciał go zapamiętać, tego chłopaka. Powinien. A jednak obraz tej młodej ofiary rozwiał się w jego głowie jak mgła o poranku. Pamiętał jedynie bezkształtną marę, pozbawioną szczegółów. Czy był złym człowiekiem, że nie zdołał go zachować w pamięci? Ale to nie jego, tego chłopaka, wspomnienie prześladowało go najbardziej. To ona utkwiła w jego głowie, niczym cierń, którego nie sposób wyrwać. – Znaleźliśmy ją, jedną z tych dwójki, którą tytułowali sie Ezekiel. Jej ojciec zabił się sam, nie chcąc wydać córki. A ona? Ukrywała się w kanałach... Przeczesywaliśmy je całymi godzinami, aż w końcu na nią natrafiłem. – Zamilkł na moment, jakby wspomnienie było tak realne, że czuł zapach stęchlizny i wilgoci tamtego miejsca. – Ślepa uliczka. Ona z pistoletem w dłoni, trzymała dzieciaka jako zakładnika. To były sekundy... – jego głos zaczął przyspieszać, jakby ponownie przeżywał ten moment. – Zanim zdążyłem zareagować, wszystko się skończyło działałem jak automat. Ja z kulą w piersi, ona z dziurą w głowie, a dzieciak leżał na ziemi... -Urwał opowieść, nie chcąc dalej zagłębiać się w ten mroczny zakątek swojej przeszłości. Wiedział, że kontekst był wystarczający. W ciszy, która zapadła po tych słowach, zastanawiał się, jak teraz spojrzy na niego Arden. Czy nadal będzie widział w nim jedynie nadmiernie podekscytowanego i tępego faceta, który rzuca się na każde wyzwanie? Czy może ten fragment jego przeszłości, ten cień, który teraz ujrzał światło dzienne, coś zmieni? Zauważył, że z Ardenem dzieje się coś złego. Jego wzrok błądził gdzieś daleko, jakby nieobecny, a słowa, które padały z jego ust, zdawały się jedynie tłem, ledwo słyszalnym szumem, mającym utrzymać go na powierzchni świadomości. Nie pytał o nic, wiedział, że Arden nienawidził, gdy próbował drążyć te epizody. Znał tę ciszę, znał ten odległy wzrok. Zamiast tego czekał cierpliwie, aż jego partner sam znajdzie sposób, by wyrwać się z tego mroku, w którym chwilowo ugrzązł.

Słuchał w międzyczasie opisu miejsca zbrodni, niemal widząc je przed oczami, jak malowniczo mroczną scenę wyjętą z makabrycznego snu. Zamyślił się na moment, wyobrażając sobie ten kontrast – piękno splecione z okrucieństwem, delikatność w objęciach śmierci. Lekko uśmiechnął się pod nosem, choć w jego oczach czaił się smutek.
Hm... naprawdę piękna, taka zimowa królewna – szepnął, z cieniem melancholi. – Trochę jak L'Inconnue de la Seine – dodał zamyślony, przypominając sobie historię tajemniczej piękności wyłowionej z Sekwany, której uśmiech zatrzymał czas. Spojrzał ponownie na Ardena. Stan partnera wyraźnie się pogarszał, jego twarz była coraz bardziej zamknięta, jakby coś w nim powoli pękało. Zmartwiony, przysunął się bliżej, nachylając się nad nim, starając się nie naruszyć jego przestrzeni, ale jednocześnie dać mu poczucie, że nie jest sam.
Chcesz wyjść na zewnątrz? Albo... w ogóle stąd wyjść? – zapytał, tym razem z wyraźnie odczuwalną troską w głosie, której nie zamierzał ukrywać. Na jego twarzy malowało się szczere zatroskanie. Cokolwiek to było – zbyt dużo alkoholu czy może mroczne zawirowania myśli, to nie miało znaczenia. Jedno wiedział na pewno – musiał działać, zanim Arden rozpadnie się na kawałki, zanim coś go pochłonie. L’appel du vide, ten niepokojący, podstępny głos wzywający z krawędzi przepaści, wydawał się teraz głośniejszy niż kiedykolwiek. Musiał go powstrzymać, zanim Ross ulegnie tym cichym podszeptom chaosu, które krążyły wokół niego, jak widma gotowe pochłonąć resztki jego sił.
Fenris
po mieście błąka się tylko jedna dusza
33 lat/a 189 cm
detektyw wydziału zabójstw w Criminal Justice Square
Awatar użytkownika
ABOUT ME
I’m not sure, but I’m almost positive, that all music came from New Orleans.
Przyjezdny
Jeszcze przez chwile czuł przyjemny uścisk w dolnej partii żołądka, ale wkrótce zelżał, podobnie jak czułe łaskotanie motylich skrzydeł w brzuchu. Nie pozbył się równie łatwo fali ciepła, która ogarnęła niespodziewanie ciało, jednocześnie przypominając mu o instynkcie i prymitywnej, irracjonalnej wręcz potrzebie dotyku i bliskości. Nie pamiętał, kiedy ostatnio smakował innych ust. Kiedy badał po palcami strukturę obcego, ciepłego ciała. Kiedy jego oddech zmieszał się z innym oddechem. Kiedy ciche westchnienia posłał w zagłębienie szyi. Uświadomiła mu to niespodziewana, drażniąca zmysły obecność Songa, faktura jego skóry pod opuszkami palców, ocierające się o siebie wiary. Dopiero teraz uświadomił sobie, jak bardzo otarł się o przekroczenie przesuniętej przez Alvaro granicy. Tak niewiele brakowało, a zamknąłby ich usta w łapczywym pocałunku.
Złapał w zęby dolną wargę. Nie mógł o tym myśleć. Nie teraz. Nie w tej chwili. Pozwoli sobie na to pod prysznicem, gdy warkoczy chłodnej wody zmyją z jego ciało zmęczenie. Teraz musiał wyrzucić nieprzyzwoitości z głowy. Skupić się ba oddechu i drżenie rąk .
Oddech uspokoił się dwa łyki whisky później. Wtedy tez, gdy wybuchła wrzawa w lokalu, w skroniach znowu odezwał sie ten sam tępy ból; przywitał go jak starego przyjaciela, tym razem nie pogardzając jego towarzystwem. Pulsował otrzeźwiająco w skroniach, ukierunkowując myśli Rossa w zupełnie inną stronę. Choć w zasięgu wzroku nadal miał Songa i dzielił ich niewielki odcinek wolnej przestrzeni, znajome rysy twarzy straciły na ostrości, widział ledwie jej niewyraźny zarys w chmurze nikotynowych oparów.
Zacisnął palce na nasadzie nosa i wsłuchał się w tembr jego głosu; ciche wyznanie, dzięki któremu nie zabłądził w najgłębsze zakamarki własnego umysłu. Ja z kulą piersi, zabrzęczało mu w głowie. Uniósł ją, zaczesał niesforne kosmyki do tyłu.
- I co? Boli rozdrapywanie starych ran? - zapytał mimochodem, ciut złośliwie, w tym miejscu pozwalając sobie na kolejny, mało subtelny przejaw kurtuazji - zawadiacki uśmiech wijący się w kącikach ust.
Podejrzewał, że podróż w najmroczniejsze zakamarki jego przeszłości sporo go kosztowała., ale nie miał litości, nigdy jej nie miał - ani dla siebie, ani dla innych; taki jego urok. Song powinien pojąć to dawno temu, tak jak Arden pojął trzy lata temu, ze nie był tylko głupkowatym, napakowanym osiłkiem, marnującym cały swój zapał na siłowni.
Czasem, tak jak teraz, nadal sprawiał takie wrażenie; dziecko wciśnięte buty dorosłego, które nie nauczyło się jeszcze chodzić.
- Rozpływasz się nad zwłokami, których nigdy nie widziałeś na oczy? - było mniej wymownym: masz ty dobrze z głową, Alvaro? Widział podobne zachowanie u patologa, z którym miał przyjemność współpracować w swoim rodzinnym mieście, Cinncati. Czasem zachowywał się tak, jakby zupełnie odbiła mu na tym punkcie szajba i z opóźnieniem pojął, ze to jego sposób na rozładowanie napięcia; musiało pozostawić szramy na psychice; niewykluczone, że to właśni ci, co pochylali się na prosektoryjnymi stołami, stali najbliżej tego szaleństwa. - A podobno to ja potrzebuje terapii - mruknął zgryźliwie pod nosem, do samego siebie, do szklanki, którą podniósł do ust.
Błądził po krętych strukturach swojego umysłu; zatapiał się w jego odmętach, coraz głębiej i głębiej, przenikając do świadomości, pozostawiając trwały ślad wspomnień kształtujących się pod sklepieniem czaszki refleksji.
Jakby potoczyło się jego życie, gdyby potrafił trzymać język za zębami i nie wychodził przed szereg? Nie wypuściłby z rąk tego, co wspólnie zbudował z Josie? Hallie nawet znajdowałaby się w zasięgu jego spojrzenia? Nie musiałby pokonywać raz w miesiącu wiele mil, by się z nią spotkać?
- Co? - zreflektował się po chwili, bo choć słowa Songa odnalazły drogę do jego uszu, zrozumienie ich sensu wykraczało obecnie poza jego umiejętności poznawcze, wiec wbił w niego wyczekujące spojrzenie i dojrzał tam grymas szczerego zatroskania. - Co znowu?
Przejechał dłonią po twarzy, kilkudniowy zarost zaszeleścił pod naporem palców. Znowu bawił się w terapeutę? Znowu dostrzegł cos, co znajdowała się poza zasięgiem jego pojmowania?
- Alkohol uderzył cię do głowy? Już? Po ledwie paru drinkach? - gdy jeden papieros wylądował w popielnicy, drugiego wsunął sobie do ust. Jego płuca były jak jego myśli - czarne, trawione przez niezdiagnozowaną chorobę, pokryte zgnilizną rozkładu.
Położył na zdezelowanym konturze zwinięty banknot i wstał bez słowa. Zerknął na niego w przelocie; przekorny uśmiech to wszystko, co mógł mu dać, choć w rzeczywistości ledwie wygiął usta w grymasie. Chwilę później, w chmurze nikotynowych oparów, skierował swoje kroki ku drzwiom, wtedy jego sylwetka zniknęła w gąszczu cudzych ciał. Kierunek ten sam - świt.

Yorick Song
holly dolly
po mieście błąka się tylko jedna dusza
32 lat/a 187 cm
detektyw wydziału zabójstw w Criminal Justice Square
Awatar użytkownika
ABOUT ME
You know I look better in the dark
Even when the sun is on the edge
Przyjezdny
Jego podniecenie, to niewysłowione drżenie, trzymało się go nieco dłużej, niż początkowo przewidywał. Zastanawiał się, czy to może być zauroczenie? Może coś więcej niż tylko chwila słabości, coś, co pchało go w stronę pragnienia? Nie chciał skrzywdzić Gremlina czymś przelotnym, płytkim, czymś, co zniknie bez śladu, a potem udawać, że nigdy się nie wydarzyło. Nie umiał by mu tego zrobić. Z drugiej strony nie umiał obiecać niczego trwałego – emocje były dla niego wciąż trudne do nazwania, do zrozumienia, do prawdziwego przeżywania. Ciepły oddech i obecność Ardena, tak niespodziewane od tej zimnej, lodowatej postaci, sprawiły, że czuł, jakby mógł całkowicie się rozpuścić. Tego się nie spodziewał – od królewicza z lodu płynęło coś tak ludzkiego i rozgrzewającego. Był to moment niemalże magiczny, lecz niewłaściwy tutaj, na widoku, gdzie każdy gest mógł zostać dostrzeżony, każde słowo podsłuchane. Zresztą, utrata kontroli w tej chwili mogła zniszczyć coś cennego między nimi. Miał świadomość, że potem będą musieli funkcjonować tak, jakby tej nocy nie było, udając, że nic się nie wydarzyło. A co, jeśli Arden stwierdzi, że to wszystko było wyłącznie efektem alkoholu, że niczego nie pamięta? Ta myśl budziła w nim lęk. Nie chciał zmieniać dynamiki ich relacji, szczególnie jeśli miało to tylko pogorszyć sytuację – niepewność mogła przerodzić się w coś bolesnego, coś, co zniszczy delikatną nić porozumienia, którą tak ciężko było im zbudować. Każda sekunda tej chwili była pełna niewypowiedzianego napięcia. Ciepło Ardena przypominało coś, czego dawno nie czuł – bliskość, do której nie był przyzwyczajony, bo zawsze to były chwilowe uniesienia, które znikały równie szybko. Jego uczucia były jak labirynt, pełen zakamarków, których nie chciał eksplorować z obawy, że się zgubi

Spojrzał na niego z lekkim, wyrachowanym błyskiem w oku, jakby próbował ukryć coś więcej, niż chciał zdradzić.
-Nie do końca – zaczął powoli, a jego głos miał w sobie odcień goryczy. – Bardziej męczą mnie myśli, że może nie trzeba było jej zabijać. Że to była zbyt wielka łaska... Wiesz, to to cholerne "co by było, gdyby" – dodał, starając się nie wpadać w kolejne pułapki, które zmyślnie przygotował dla niego Arden. Wiedział, że powiedział już za dużo, zbyt wiele odsłonił, ale nie dbał o to. Ta sprawa była zaledwie okruchem większej całości, ledwie muśnięciem tego, co naprawdę w sobie nosił, co ukrywał przed niebieskimi, wnikliwymi oczami Ardena. I tak miało pozostać. Przynajmniej nie będzie musiał po raz kolejny sypać soli na swoje własne rany.
Szybkim ruchem opróżnił kieliszek, na chwilę zamykając oczy i smakując goryczy alkoholu. Myśli odpływały gdzieś w dal, a na twarzy pojawił się nieokreślony wyraz zamyślenia, jakby błądził po wspomnieniach, które sam próbował przegonić.
-Wiesz co – odezwał się po chwili, odstawiając pusty kieliszek na stół. – Są takie momenty, w których nawet najbardziej obrzydliwe i okrutne rzeczy mają w sobie coś... pięknego. Może to właśnie jest ten moment, w którym potrafię docenić odrobinę gore – zażartował, uśmiechając się krzywo, choć w jego oczach kryło się coś więcej. Lubił horrory, fascynowało go gore, to specyficzne, bezkompromisowe okrucieństwo, ale teraz chodziło o coś innego. To, co pokazał Arden, to co jego słowa zobrazowały, było w pewien sposób zachwycające. Arden, mimo całego swego chłodu, miał w sobie talent do tworzenia obrazów pełnych głębi, a ten moment, ten makabryczny detal, był jak dzieło sztuki, które niepokoi, a jednocześnie nie pozwala oderwać od siebie wzroku.


Patrzył na niego wyczekująco, jego spojrzenie pełne było napięcia i niepokoju. Reakcja Gremlina zdradziła wszystko, czego się obawiał – sytuacja znowu się pogarszała. Gremlin miał kolejny atak tego dziwnego zatracenia, kolejny raz tonął w swoim własnym chaosie, a przecież znowu wszystko zbagatelizuje, tak jak zawsze, jakby nic się nie działo.
-Wybacz, ale to nie ja wyglądam jak gówno, które zaraz miało by się rozerwać na kawałki i zalać wszystko łzami – rzucił w jego stronę kąśliwie, zanim na dobre zdecydował się odejść. Zanim opuścił miejsce, szybko uregulował rachunek, zostawiając napiwek, a potem ruszył za Ardenem. Kiedy dogonił go, co nie było trudne, złapał jego rękę stanowczym, mocnym chwytem, nie pozostawiając miejsca na wątpliwości. Pociągnął go lekko, zmuszając, by ich spojrzenia się spotkały – jego oczy były teraz ciemne i pełne determinacji, jakby chciał przeniknąć przez wszystkie bariery, które Arden tak starannie wokół siebie wznosił.
-Czy mógłbyś na chwilę przestać zachowywać się jak ostatnia pizda? – wypalił, a jego ton był twardy, szorstki, zaskakująco ostry, jak na kogoś takiego jak Yorick. W tym momencie jego głos przecinał powietrze niczym nóż, a każde słowo było naciskiem, który domagał się reakcji. – Co się dzieje? Bo znowu wpadłeś w ten sam stan dysocjacji, co zawsze. Pytałem się, czy chcesz wyjść, bo widzę, że to wszystko cię przytłacza coraz mocniej...-Jego głos nieco złagodniał, lecz wzrok pozostał twardy, niemal wyzywający. Yorick nie pozwalał teraz na zbycie, nie odpuszczał. To nie była już ta jego zwyczajowa łagodność, ale coś innego – prawdziwe zaangażowanie, może nawet troska. Widać było, że zależy mu na odpowiedzi, na prawdzie, której Arden ciągle nie chciał wyjawić. Yorick nie zamierzał dać mu znowu uciec w obojętność. Chciał zobaczyć coś więcej – choćby to miało go zaboleć.
Fenris
po mieście błąka się tylko jedna dusza
33 lat/a 189 cm
detektyw wydziału zabójstw w Criminal Justice Square
Awatar użytkownika
ABOUT ME
I’m not sure, but I’m almost positive, that all music came from New Orleans.
Przyjezdny
Co by było, gdyby wybrzmiało, a on przewrócił oczami. Czasem piękno objawiało się w ludzkim okrucieństwie, ale to co aktualnie czuł nie miało z tym nic wspólnego: nie mogł tego zatrzymać, powiedzieć, by przyszło kiedy indziej, dlatego zostawił banknot regulujący z nadwyżką rachunek i pokierował kroki bez słowa do wyjścia.
Nie przypuszczał, że Alvaro pójdzieza nim i stanowczo zakleszczy palce na jego nadgarstku, dostanie mu komunikując, ze tym razem nie ucieknie.
- To tylko krótka chwila rozłąki - sarknął w ramach odpowiedzi; uścisk palców mężczyzny, chociaż przed chwilą ciepły, a przez to calkiem przyjemny, z sekudny na sekudnę coraz bardziej dokuczliwy. Opor jego palcow boleśnie sie pogłębiał i Ross mimowolnie wykrzywił usta w nieokreślonym grymasie. - Już zatęskniłeś? - zgrywał się, z trudem panując nad emocjami. Nie powinien pić. Nie powinna go tu być.
Jesteś pizda, Arden, rozległo się w przestrzeni jego umysłu
Dłonią zanurkował do kieszeni i wydobył z niej wykałaczkę. Wsunął ją do ust w zastępstwie za papierosa; był pewny, że jego płuca tym razem docenią ten akt miłosierdzia.
Brawo, Song, trafiłeś w sedno, szczęście się do ciebie uśmiechnęło.
Był pizdą, wiedział to od dawna, nawet bez jego ociekające blyskotliwością nieprofesjonalej (ale celnej) analizy osobowości. Skrzywił się, przypominając sobie w fragmentarycznych, odbijających się od krawędzi jego świadomości skrawkach wyłaniających się z pamięci epizodycznych retrospekcji, ktore tego dowodziły.
Pierwsza scena. On zarywający kolejną nockę i pochylający się nad tymi samymi aktami sprawy od kilku tygodniu. Gdzie jesteś, skurwielu, mruczał pod nosem, automatycznie sięgając po kolejnego papierosa. Dorwę cię gnoju. Ignorował tańczący w wibracjach telefon na blacie biurka. Dziesięć nieodebranych połączeń od Josie zwieńczonych krótkim smsem: Odbierz, do cholery. Martwię się.
Druga scena. On i jego trudna relacja z alkoholem. W barze panował półmrok. Wlewał sobie do gardła kolejną porcję whisky. Przyjemnie paliła w gardło, tymczasowi zagłuszała wyrzuty sumienia i zrzucała mu z barków przyłączający ciężar emocji. Kolejne nieodebrane połączenia od żony. Kolejny sms: Jak masz znowu wróci, ledwie trzymając się na nogach, to nie wracaj wcale.
Trzecia scena. On i jego pięść uderzająca o ścianę, kilka centymetrów nad głową podejrzanego. Jego druga dłoń zaciskająca się na szorstkim materiale kołnierza. Wycharczane przez zęby przekleństwa.
Obraz zlał z czwartą- czerwona od złości twarz szefa wydziału. Wydawało mu się, że usłyszy "wylatujesz", zamiast tego z ust padło " mam nadzieję, Ross, że masz oszczędności, bo jesteś zawieszony do odwołania bez prawa do otrzymania wynagrodzenia, oddaj broń i odznakę".
Piąta scena. Pistolet w dłoniach córki. Ciche "tatusiu" przerwany przez ostry krzyk i pięść z całej siły uderzającej o stół. Widział kątem oka, jak Josie pakowała siebie i małą w pośpiechu, rzucając co tylko znajdowało się w zasięgu jej wzroku do walizki. Tymczasem papieros wędrował z jego ust do dłoni i z powrotem. "Po resztę przyjadę potem." Odprowadzał ją do wyjścia, czując jak przytłacza go ciężar bezsilności. Przynajmniej nie zatrzasnęła drzwi w geście irytacji, zostawiła je na oścież otwarte.
Scena szósta. On i wiatr kąsający go w skórę. Czuł bijący od rzeki chłód, gdy stanął na krawędzi mostu. Skocz, Ross, pokaz, że masz jaja. Zakończ to w końcu. Zabrakło mu samozaparcia, odwagi, motywacji. Jeszcze długo chwilę, gdy położył dłonie na kierownicy i silnik samochodu zamruczał leniwie, a pod ustami miętosił papierosa, serce tułko się boleśnie w piersi.
Scena siódma. Monotonny glos terapeuty rozlewający się po niewielkim, skromnie, ale przyjemnie umeblowanym pokoju. Z każdą wizyta czuł się jak cebula rozbierana z warstw - nagi, obnażony, poniżony.
Potem nie było nic poza Alvaro i jego troską, której nie znosił, bo przypominała mu o tym, że, chociaż otaczał się powłoką pewnosci siebie, byl kruchy jak patyczek, którego trzymał w ustach. Zacisnął mocno zęby na wykałaczce, pękła pod tym mało subtelnym naporem.
- Mhm - mruknął z tym samym zaangażowaniem co zawsze, zatapiając spojrzenie w jego ciemnych oczach, w kącikach ust zatlił się prowokacyjny uśmiech, jakby rzucał mu wyzwanie. - Daruj sobie, Alvaro. Nie zbawisz mojej duszy - parsknął, uciekając się do lekceważącego tonu głosu. - Puść i odpuść - slowa pozostawiły mgiełkę oddechu na skórze, którą nie dawno badal pod palcami.
Szkoda twojego czasu.
Nie inwestuj go we mnie, nie warto. Już dawno powinieneś się tego domyśleć. Co jest nie tak z twoim zmysłem śledczym?
holly dolly
po mieście błąka się tylko jedna dusza
ODPOWIEDZ

Wróć do „Masquerade Night Club”