ODPOWIEDZ
Jazzed UP
Universal Person
99 lat/a, 190 cm
będę, kim zechcesz w Nowy Orlean i nie tylko
Awatar użytkownika
Whispers of life
One chord is fine. Two chords are pushing it. Three chords and you're into jazz.
Proście, a będzie wam dane;
szukajcie, a znajdziecie; kołaczcie, a otworzą wam.
Albowiem każdy, kto prosi, otrzymuje; kto szuka, znajduje;
a kołaczącemu otworzą.


Grace Monroe była kobietą dobrego obyczaju. Miała swoje przyzwyczajenia i żyła według ściśle określonej rutyny: poranna modlitwa, śniadanie, wizyta w kościele, potem obiad, oporządzanie gospodarstwa, kolacja, wieczorna modlitwa. W każdy wtorek brała udział w spotkaniu lokalnej, kościelnej wspólnoty. W każdy czwartek wybierała się na spotkanie koła różańcowego. Raz w miesiącu odwiedzała Nowy Orlean, żeby wspomóc diecezję w organizacji jakiegoś wydarzenia. A przynajmniej tak wyglądało to aż do momentu, kiedy jedno wydarzenie rozbiło jej życie w drobny mak.
Aresztowanie męża. Niedowierzanie, żal, ból. Odebranie z domu jej ukochanych dzieci. To praktycznie porwanie, mówiła Felicity Donnovan, jej serdeczna sąsiadka, powierniczka i przyjaciółka z kościelnej ławki, zobaczysz, za pół roku będą cię za to przepraszać i nawet wypłacą zadośćuczynienie. Słowa Felicity jednak nie miały mocy sprawczej: kolejne miesiące mijały, widmo wyroku wiszące nad jej małżonkiem ciążyło jej coraz bardziej, a perspektywa odzyskania najmłodszych dzieci wydawała się tylko coraz bardziej odległa. Codziennie modliła się żarliwie do Jedynego Boga, błagając go o dwie rzeczy: o powrót męża i powrót Victora, Felixa i Isaiaha. Rodzinne gospodarstwo przymierało smutkiem. Musiała sprzedać większość zwierząt, niezdolna do opieki nad całą trzodą. Nie stać jej było na zatrudnienie dodatkowej pomocy do gospodarstwa, a najstarsze dzieci uparcie milczały.
Nie przywykła do tej głuchej ciszy. Wychowawszy dzieci w pełnym domu, przywykła do mniejszych lub większych hałasów, które uciszały się tylko, kiedy jej mąż wracał do domu, zmęczony sprawunkami, w których istotę nie wnikała, a które sprowadzały się do picia pod lokalnym sklepem w towarzystwie kilku kolegów. Codziennie przemierzała niemrawo wąskie korytarze domostwa, szukając w pomieszczeniach śladów czyjejś obecności. Wchodziła do kolejnych pokojów, żeby oglądać zdjęcia, ścierać kurz z kilku pozostawionych przez młodzież przedmiotów, otrzeć łzę spływającą ciężko po różowym policzku. Dni zlewały się ze sobą, tworząc ciąg nieznośnej tęsknoty.
Była sama.
Walczyła z tym uczuciem, angażując się w kościelne życie jeszcze bardziej. Z trudem nawiązywała nowe znajomości, ale była szanowana w społeczności za swoje oddanie Bogu i ogólną potulność. Zupełnym przypadkiem udało jej się odbyć dłuższą rozmowę z synem Felicity, który wyprowadził się parę lat temu do Nowego Orleanu. Och, ależ ona tej kobiecie zazdrościła! Jedyny syn kochał ją nad życie i odwiedzał co tydzień, chociaż był niezwykle zajęty poważną pracą w dużej firmie. Utrzymywał się zupełnie sam i co miesiąc przesyłał matce pieniądze, choć Grace nie rozumiała, czemu zamiast tego nie mógłby wreszcie wyprowadzić się od współlokatora, z którym mieszkał od dziesięciu lat. Widocznie dobro matki było dla niego cenniejsze niż własny komfort. Żadne z jej dzieci nigdy nie zdobyłoby się na taki gest i to bolało.
Syn Felicity posiadał jednak pewne informacje. Okazało się, że przejeżdżając zupełnym przypadkiem przez dzielnicę położoną na uboczu Nowego Orleanu, dostrzegł Eve przy jednym z domków. Matka wielokrotnie opowiadała mu o bólu swojej przyjaciółki, dlatego nie wahał się podzielić z Grace adresem, pod którym widywał Eve Monroe, gaszącą papierosy (brzydki nawyk) o balustradę ganku.
Grace nie zastanawiała się długo. Natychmiast poprosiła młodego mężczyznę o pomoc z nowinkami technologicznymi. Zależało jej na tym, żeby pojechał do Nowego Orleanu już kolejnego dnia z samego rana i zobaczyć wreszcie ukochaną, jedyną córkę, która tak mocno w życiu zbłądziła. Obejrzeć jej twarz. Zbadać, jak bardzo się zmieniła. Powiedzieć, że dom bez niej był pusty i zimny.
W ten sposób znalazła się w Mossy Aligator, onieśmielona widmem wielkiego miasta, czającego się na horyzoncie. Kilka razy sprawdziła, czy na pewno jest w dobrym miejscu, zanim zapukała cierpliwie do drzwi. Miała ze sobą koszyk smakołyków, które przygotowała specjalnie na tę okazję, z resztek domowego budżetu.


amalia e. monroe
hasło: tobeornottobe
po mieście błąka się tylko jedna dusza
lachmaniara
Przyjezdn*
24 lat/a, 162 cm
Awatar użytkownika
Whispers of life
Prześpię się i zapomnę; mam własne życie, własne smutne, łachmaniarskie życie już na zawsze.
Zawsze był obecny, ale tak naprawdę nigdy go nie było. Zawsze siedział w fotelu pośrodku salonu starej, wymęczonej życiem chaty, ale prawda była taka, że nigdy nie było go tam, gdzie być powinien. Pojawiał się, gdy potrzebował doniesienia kolejnego browara, pojawiał się, gdy trzeba było zlać komuś mordę. Nie było go, gdy Eve łatała złamane serce, nie było go, gdy bolała ją dusza, nie było go, gdy planowała swoją podróż, nie było go, gdy trzeba było ją wychować. Wychowana z ojcem, ale jakby bez niego.
Ona też była, ale nieobecna. Grace Monroe starała się być, ale na koniec zawsze jedynie składała ręce w gorliwej modlitwie marząc by Bóg wybaczył jej dzieciom. Bo to zawsze była wina Eve, zawsze jej sprawka, zawsze to ona poddymiała nerwowego ojca. Grace potrafiła jedynie sprzątać, plotkować i się modlić. Zupy dobrej nie zrobiła nigdy.
Wychowała samą siebie, wychowali ją starsi bracia i ludzie, którzy napatoczyli się na drodze. Nigdy nie będzie w stanie powiedzieć, że jej rodzice cokolwiek zrobili. W jej głowie zawsze wisiała myśl : drogi ojcze, dałeś mi to co najgorsze. A jej bracia nie powinni przejąć tej roli, sami nie wiedzieli jak wychować dziecko, zwłaszcza jedyną dziewczynę w rodzinie, której potrzeby często odbiegały od tych typowo męskich.
A teraz dużo częściej myślała o Adamie czy Samuelu zamiast o Barcie i Grace. W jej oczach byli martwi, mimo że to zupełnie kto inny spoczywał w rodzinnej mogile. Nie potrafiła się pogodzić z tym, że to nie te osoby odeszły z tego świata, że to nie tych dotknął ten okrutny los.
Podświadomie życzyła im wszystkiego, co najgorsze. Nie chciała by matka kiedykolwiek zaznała spokoju. Nie chciała by ojciec kiedykolwiek wyszedł z pierdla. Potrzebowała ich cierpienia by choć trochę ugasić swoje własne. Nienawistne myśli pozwalały jej choć trochę mniej nienawidzić samą siebie.
Nie spodziewała się gości, ale jej dom ostatnio nawiedzał każdy kto popadnie. Zaczynając od rodzeństwa, a na starych znajomych czy zakrwawionym Waylenie kończąc. Z tego też powodu podniosła się leniwie z kanapy i ruszyła w stronę drzwi oczekując kogoś... kogo chciałaby oglądać.
Serce na moment zamarło, gdy u progu jej drzwi pojawiła się postać matki. Koszmar, który nawiedzał ją dość często właśnie miał swoje ziszczenie. Kto mógł sprzedać jej adres Amalii? Viper? Nie, Viper nienawidziła jej równie mocno co sama Amalia. Którykolwiek z braci? To też nie miało sensu.
- Co ty tu robisz? - przecedziła przez zęby chociaż powinna po prostu zamknąć drzwi i się za nią nie oglądać. Ale z jakiegoś powodu nie potrafiła. Stała, więc jak wmurowana wpatrując się w puste oczy rodzicielki i jej żałosny koszyczek próbując znaleźć sensowny powód, dla którego tu była.

Klaus Johannes Werner
po mieście błąka się tylko jedna dusza
Jazzed UP
Universal Person
99 lat/a, 190 cm
będę, kim zechcesz w Nowy Orlean i nie tylko
Awatar użytkownika
Whispers of life
One chord is fine. Two chords are pushing it. Three chords and you're into jazz.
Trigger Warning
wspomnienie przemocy domowej

Grace szukała pocieszenia w stronach Pisma Świętego. Zagłębiała się w dobrze znane sobie przypowieści z pełnym zaangażowaniem, pozwalała im skonsumować się i wypełnić. Wiedziała, że ukojenie po utracie dzieci znajdzie właśnie w Panu, który był miłością i zbawieniem. Do późnej nocy zaczytywała się w kolejnych wersetach Biblii, szukając odpowiedzi. Czemu potomni odwracali się od tych, którzy ofiarowali im życie? Czemu porzucali na pastwę losu osoby, które darzyły ich największą miłością? Zarówno ona jak i Bart dali swojemu potomstwu wszystko, co najlepsze. Niejednokrotnie stawali na rzęsach, żeby wyjść naprzeciw potrzebom latorośli, nawet jeśli domowy budżet z trudem się dopinał.
Znała swojego męża. W obyciu był dosyć surowy, ale nigdy nie chciał czynić zła. Po prostu uważał, że to, co robi, jest najlepszą ścieżką, a ona zawierzała mu, tak jak żona zawsze powinna zwierzać mężowi. Był jej największą miłością: zbierał łzy z jej policzków w czasach nastoletnich, składał pocałunek na jej wargach podczas skromnego wesela, spłodził każde z jej dzieci – co we współczesnych czasach przestało być oczywistością. Był tym, który trzymał ją w ryzach, kiedy codzienne trudy zdawały się nie do zdarcia. Był z nią podczas odcięcia się Samuela, buntu Zahariela, zbłądzenia Eve. Był z nią wtedy, kiedy Szatan wyciągał swoje szpony po Victora i Felixa. Obiecał, że do tego nie dopuści. Obiecał, że ocali ich dzieci od potępienia. Cuchnął tanim jabolem, ale ona nie miała żadnych podstaw do tego, żeby mu nie wierzyć. Każdy siniak, który odcisnął się brunatnym odbarwieniem na jej skórze, był w pełni zasłużony.
A potem go zabrakło. Zniknął, a ona miała wrażenie, że Pan wystawia ją na próbę. Nie wiedziała, kim była bez jego oddechu na karku; bez jego gwałtownych gestów, mamrotanych pod nosem słów, bez jego pięści na swoim policzku. Czuła się jak sierota, dziecko zagubione we mgle. Bez męża, bez dzieci. Bez rodziny, która była dla niej wszystkim. Tylko Bóg jej pozostał – niezłomny i niestrudzony, zawsze gotowy do wysłuchania jej żali i otarcia łez. Pogłaskania po głowie ze słowami: jesteś moją ulubioną służebnicą. Wiedziała, że to zdanie było jedynie produktem jej umysłu, ale lubił wyobrażać sobie tę scenę: gdyby Anioł wybrał ją, a nie Dziewicę Maryję. Sama ta myśl była paskudnym grzechem, ale to jej nie powstrzymywało. Spowiadała się z tego co sobotę, przed niedzielną mszą.
Teraz nie wiedziała, czy nie popełnia błędu. Zryw odwagi, który natchnął ją tamtego dnia podczas rozmowy z synem Felicity mógł być tymczasowy. Ona jednak trzymała się dzielnie na tych nogach, które przeszły już zbyt wiele kilometrów; nogach pokrytych żylakami i obrzękiem, nogach, które z trudem pamiętały lepsze czasy. Pojawiła się przed nią okazja do tego, żeby znowu zobaczyć córkę. Żeby przebiec palcami wzdłuż jej włosów. Żeby spojrzeć jej w oczy. To było bezcenne; krew z jej krwi, ciało z jej ciała, takie dorosłe i odpowiedzialne, ale czy nie zagubione? Jej rolą było wytaczanie drogi, jej rolą było prowadzenie jej do Pana. Czy nie zawiodła? Czy nie było zbyt późno na odkupienie win?
Drzwi ustąpiły w końcu, a jej wzrok padł na twarz Eve. Zmęczoną, wychudzoną; powinna jeść więcej. Na moment zabrakło jej tchu. Tak dawno jej nie widziała; miała czasem wrażenie, że nigdy nie miała córki. Ten jeden moment, to spojrzenie, które posłała jej z progu drzwi, znaczyło jednak więcej niż wszystko inne. Jej dziecko żyło. Nie potrafiłaby zliczyć, ile razy obawiała się, że było zupełnie inaczej. Drgnięcie ulgi poruszyło jej sercem.
Cześć, skarbie – odpowiedziała, nie robiąc sobie wiele z tego dość surowego przywitania i uśmiechnęła się miękko. – Odwiedzam cię. Czy to już zakazane dla matki, żeby odwiedzić własną córkę? – mówiąc, wpatrywała się w nią uważnie, choć z niezaprzeczalną czułością. Tęskniła i to było widać. – Chodź, dziecko, przejdźmy z tej sieni – ponagliła ją zaraz, chcąc wykorzystać okazję, żeby wkraść się do środka. – Przyniosłam różne łakocie, na pewno się ucieszysz. – Bo przecież Grace Monore nie zdawała sobie zupełnie sprawy z tego, że wszystkie jej wypieki były absolutnie niezjadliwe, a każda inna potrawa z trudem przechodziła przez gardło.



amalia e. monroe
Ostatnio zmieniony śr 26 mar 2025, 00:45 przez Jazzed UP, łącznie zmieniany 2 razy.
hasło: tobeornottobe
po mieście błąka się tylko jedna dusza
lachmaniara
Przyjezdn*
24 lat/a, 162 cm
Awatar użytkownika
Whispers of life
Prześpię się i zapomnę; mam własne życie, własne smutne, łachmaniarskie życie już na zawsze.
Chciała kochać rodzinę. Nawet jeśli dysfunkcyjną, wypaczoną i nienormalną rodzinę. Chciała ją kochać, wielbić, potrzebować, ale jakikolwiek kontakt z rodzicielami był tylko wrzodem na dupie, którego trzeba było szybko i mocno odciąć. Byli niczym nowotwór stale odbierający jej siłę do życia, której przecież sama z siebie miała tak niewiele. Całe życie próbowała ich pokochać, próbowała znaleźć wytłumaczenie ich koszmarnych czynów, próbowała zrozumieć, ale finalnie jedynie męczyła się próbowaniem nie znajdując nigdy żadnych odpowiedzi. Bo nie istniała odpowiedź na pytanie: czemu biłeś swoje dzieci? Nie istniała odpowiedź na pytanie: czemu odwracałaś wzrok od naszej krzywdy? Nie było usprawiedliwienia dla ich czynów.
Nie rozumiała skąd jej matka dowiedziała się jaki Eve ma adres zamieszkania, nie wiedziała czy wie też o obecności Zahariela w ich małej chatce, ani czy wie, że młodzi są u Cravena. Nie mogła połączyć kropek, wszyscy zarzekali się, że nawet pod torturami nie sprzedadzą jej adresu i była skłonna w to wierzyć, przecież każdy z nich nienawidził rodzicieli. Ale kto mógł by być to inny? Nie była w stanie zrozumieć.
Z każdą chwilą wpatrywania się w Grace serc Eve biło coraz szybciej. Nie chciała jej tutaj, jednocześnie z ogromnym trudem przychodziło jej wyrzucenie tej kobiety za drzwi. Zdawało się to wymagać nadludzkiego wysiłku, a wiedziała, że jeśli nie postawi twardej granicy to Grace sama z siebie nie opuści jej mieszkania, nie, gdy miała Eve na wyciągnięcie ręki.
- Nie jestem żadnym twoim skarbem - odparła twardo wciąż wpatrując się w przepełnione smutkiem oczy kobiety. Czy była jakakolwiek szansa, że zrozumiała swoje błędy? Nie. Grace była zbyt zaślepiona swoją gorliwą wiarą by myśleć o kimkolwiek niż wyimaginowany Bóg i swój własny ból w imię grzechów dzieci. - I tak, to jest zakazane. Nie bez powodu się z tobą nie kontaktuję. Nie chce cię tutaj, rozumiesz? nie chce oglądać twojej twarzy - nienawidziła jej, ale gdzieś w środku, spoglądanie na jej smutek łamało Eve, która od zawsze chciała móc kochać rodzinę. Chciała normalnych relacji, chciała zwrócić się do mamy ze złamanym sercem, chciała móc powiedzieć, że nad życie kocha kobietę, a ta zdążyła umrzeć a Eve nadal tego nie uczyniła. Bo wiedziała z czym by to się spotkało - z żalem, bólem, modlitwami o jej powrót na zdrowe życiowe ścieżki. Może i Eve w swoim życiu pobłądziła, ale nie powinna zmieniać tego co było jej naturą. Nie powinna wszystkiego przekształcać, żeby zaznać chociaż odrobiny miłości.
- Wyjdź. Nie chce z tobą rozmawiać. - mówiła twardo nawet jeśli serce jej się łamało. Może i nienawidziła Grace, ale nie mogła też zaprzeczyć, że darzyła ją silnymi uczuciami związanymi z tym wszystkim, czego nie była w stanie jej dać. Chciała móc jej zawierzać, ale wiedziała, że to się nigdy nie wydarzy. I chyba właśnie ta świadomość bolała ją najbardziej. Niemoc do posiadania tego, o czym od dziecka marzyła.

Klaus Johannes Werner
po mieście błąka się tylko jedna dusza
Jazzed UP
Universal Person
99 lat/a, 190 cm
będę, kim zechcesz w Nowy Orlean i nie tylko
Awatar użytkownika
Whispers of life
One chord is fine. Two chords are pushing it. Three chords and you're into jazz.
Eve mówiła, ale Grace zdawała się bardziej skupiona na fakcie, że wreszcie słyszy jej głos, niż na niesionej przez niego treści. Jej ust ciągle trzymał się delikatny, rozmarzony uśmiech, kiedy spojrzeniem śledziła wszystkie zmiany na twarzy córki. Kolejne słowa, słowo za słowem; jaka ona była uparta. Grace nie wiedziała, po kim to miała; może po swoim dziadku? To był dopiero zawzięty mężczyzna, też rozstawiał wszystkich po kątach twardą ręką. Liczyła na to, że u Eve przeminie to razem z nastoletnim buntem, wszak kobiecie nie wypadało nosić się w ten sposób, ale być może jej córka dojrzewała z lekkim opóźnieniem. Nie miała zamiaru oceniać jej przez pryzmat tego faktu; kochała przecież Isaiaha całym sercem, niezależnie od tego, że zostawał w tyle za rówieśnikami. Bóg nie zesłał jej ich bez powodu: miał pewność, że sobie z tym poradzi. Czy na pewno sobie poradziła?
Była przekonana, że tak, a jednak jej telefon uparcie milczał. Tylko Victor nie zablokował jej numeru, ale i tak praktycznie jej nie odpisywał, czasem tylko rzucając w klawiaturę ciąg wyrazów albo znaków, których zinterpretować zupełnie nie potrafiła. Rozmawiała z Felicity codziennie, ale ona także nie miała pojęcia, w czym mógł tkwić problem. Powtarzała jej uparcie, że jest doskonałą matką, a młodzi wrócą do niej jak ten syn marnotrawny z przypowieści. A ona okaże im łaskę, tak jak ojciec, dający dziecku kolejną szansę. Nie nosiła przecież w sercu nienawiści, to byłby grzech. Byłaby gotowa przyjąć nawet całą zgraję z powrotem pod swój dach. Budzić ich rano, jakby do szkoły, choć tak naprawdę do pracy. Wyczekiwać, kiedy dom nabrzmieje krokami upragnionych wnucząt.
Bez tego czuła się samotna i stara, a to było niebezpieczne połączenie, bo samotność nie była dobra dla starych ludzi. Teraz, skoro nadarzyła się okazja, żeby przerwać ten ciąg starych przyzwyczajeń spotkaniem z córką, nie miała zamiaru zaprzepaścić tej okazji. Sens słów Eve dotarł do niej z opóźnieniem i choć przeciął serce jak ostry nóż, ona nadal się uśmiechała. Kącik ust drgnął jej tylko jedno. Taka uparta.
Zawsze będziesz moim skarbem – oznajmiła, cały czas lustrując ją wzrokiem. Oświadczenie, że dziewczyna nie chciała z nią rozmawiać ani patrzeć na jej twarz, puściła mimo uszu. Dzieci takie już były: mówiły rzeczy, których mówić wcale nie chciały. Nie zastanawiały się nad tym, jak bardzo ją raniły. W jej głowie Eve nadal miała dziesięć lat i kiedy nawoływała do niej, żeby zeszła z drzewa, bo dziewczynkom nie wypada tak fikać, udawała, że jej nie słyszy. Teraz było dokładnie tak samo, tylko policzki miała mniej rumiane, głos nieco niższy i bardziej ochrypnięty, i chyba nie właziła już na żadne drzewa – choć Grace wolałaby, żeby robiła to niż inne niebezpieczne rzeczy, którymi parały się dziewuchy z miasta.
Nie czekając dłużej na zaproszenie, minęła ją w progu, żeby wejść do środka. Rozejrzała się uważnie po meblach, oceniła wystrój.
Lekki tu masz nieporządek. Żaden kawaler się wokół ciebie nie zakręci, jeśli to zobaczy – skomentowała, choć jej głos nie był ani trochę zgryźliwy. Naprawdę wierzyła, że daje jej właśnie doskonałą radę, za którą Eve będzie jej wdzięczna. Odstawiła koszyczek na najbliższy blat i podeszła od razu do pierwszej lepszej szafki, żeby ją otworzyć. Szuflada nieco się zacinała, ale po krótkiej walce ustąpiła. – Jak tak będziesz składać, to się zrobią zagniotki – pouczyła, oceniając pierwszą lepszą koszulkę, która rzuciła jej się w oczy. Natychmiast ujęła ją w dłonie i zaczęła składać po swojemu, a potem zaprezentowała Eve efekt. – Widzisz? Nie pamiętasz już, jak cię uczyłam? Zawsze rękawki do środka, to i z zewnątrz się będzie ładnie prezentowało. I rozłożyć wtedy też wygodnie, byle tutaj za krawędzie przytrzymać – mówiła dalej, odkładając w końcu ubranie na miejsce. Wtedy też jej wzrok przykuło męskie obuwie w korytarzu.
Kawaler już z tobą mieszka? Tak przed ożenkiem? – naprawdę starała się nie brzmieć krytycznie, ale przecież Eve powinna doskonale wiedzieć, że takie praktyki były grzechem.

amalia e. monroe
hasło: tobeornottobe
po mieście błąka się tylko jedna dusza
lachmaniara
Przyjezdn*
24 lat/a, 162 cm
Awatar użytkownika
Whispers of life
Prześpię się i zapomnę; mam własne życie, własne smutne, łachmaniarskie życie już na zawsze.
Nie bez powodu zerwała kontakt z Grace Monroe. Nie bez powodu usunęła ją ze swojego życia jakby matka nigdy nie istniała. Miało to przynieść Eve spokój i wytchnienie, miało dać jej przestrzeń na zwalczenie pokoleniowych traum i naprawienie wszystkiego co było w niej zepsute przez żałosne wychowanie. Nie potrafiłaby tej kobiecie wybaczyć. Lata zasłaniania oczu i wznoszenia modłów do nieba sprawiły, że w oczach Eve była jedynie żałosną popłuczyną po prawdziwym człowieku. Bez dzieci była nikim i było to widać w jej aktualnym zachowaniu.
Nie chciała jej oglądać, nie chciała jej znosić, nie chciała słuchać wszystkich tych głupot, które opowiadała matka. Najchętniej wzięłaby ją za ubrania i wystawiła za drzwi, ale coś w niej jej tego zabraniało. Hamowało ją uporczywie, mimo że wszystko się w niej kotłowało i nie dawało spokoju. Jej święte miejsce, jej zniszczona, bagienna chatka była nachodzona przez osobę, od której miała być czysta.
W głowie Eve nadal majaczyły myśli o tym kto sprzedał jej adres. Grace była zbyt głupia by ją znaleźć, musiała mieć pomoc. Tylko czyją? Wątpiła by był to ktokolwiek z rodziny, wszyscy po równo nienawidzili Grace i wydawało się to niemożliwym by ktoś nie znosił Eve na tyle by ją sprzedać.
- Nie nazywaj mnie tak - wycedziła przez zęby nie mogąc znieść tych wszystkich słodkich słówek. Teraz jej się zebrało na udawanie idealnej matki? Po tym jak zjebała jej całe życie? Po tym jak pozwalała ojcu ją lać za pocałowanie dziewczyny? Po tym jak zabierała jej kosmetyki, którymi próbowała zatuszować fioletowe wykwity? Po tym jak wciskała ją w sukienki za kolano, których tak bardzo nienawidziła?
- Nie dotykaj moich rzeczy - rzuciła podchodząc do niej by wyrwać jej z rąk swoje ubrania. Nie miała zamiaru wspominać, że męskie buty należały do Zahariela. Na szczęście nie było go w domu, a ona nie chciała by musiał się z nią mierzyć. Wolała znieść ten cyrk samodzielnie. - Czego nie rozumiesz w tym, że masz wyjść? - podkreśliła jeszcze raz ściskając w rękach wyrwaną jej koszulkę. - Nie chce z tobą rozmawiać, nie chce mieć z tobą nic wspólnego - dodała po chwili. Nie wiedziała jakimi słowami mówić do tej kobiety by cokolwiek do niej dotarło. Była tak zapatrzona w samą siebie, że kompletnie nie zauważała jak bardzo jest tutaj niechciana. Całe życie ślepa. Najpierw na ból swoich dzieci, a potem na ich decyzje. - Mówię to ostatni raz w sposób łagodny, wyjdź. - mimo wszystko Eve nie chciała eskalacji konfliktu, nie chciała krzyków i przekleństw. Gdzieś w jej wnętrzu nadal czaiła się myśl, że to przecież jej matka. Jakkolwiek okropna, ale nadal matka.
Odsunęła się od kobiety zmierzając w kierunku drzwi by otworzyć je na oścież i ręką wskazać Grace wyjście. Wiedziała, że to nie zadziała, ale musiała spróbować.


Klaus Johannes Werner
po mieście błąka się tylko jedna dusza
Jazzed UP
Universal Person
99 lat/a, 190 cm
będę, kim zechcesz w Nowy Orlean i nie tylko
Awatar użytkownika
Whispers of life
One chord is fine. Two chords are pushing it. Three chords and you're into jazz.
Rodzicielstwo nie było wcale proste. Grace od zawsze uważała, że było to największe wyzwanie, jakie Pan mógł zesłać na dwójkę kochających się ludzi. Wyzwanie, któremu nie wszyscy potrafili podołać i na potwierdzenie tej tezy miała przecież własnych rodziców. Zepsutych, przekazujących pociechom zgubne wartości, wskazujące drogę prowadzącą w stronę przeciwną od Boga. Jak wiele miała szczęścia, że zdołała w porę się otrząsnąć? Pamiętała to dobrze: zamknięty w plastikowej ramce plakat szkolnego kółka biblijnego. Poszła tam z ciekawości i od razu poczuła, że to to. Jej bezpieczne miejsce.
Lektura Pisma przynosiła odpowiedzi na pytania, których nie dawały jej pogańskie wierzenia rodziców. Do dzisiaj pamiętała swoją pierwszą wizytę w kościele. Ekscytację, niepokój. Pod koniec Mszy jej oczy lśniły łzami. Nigdy w życiu nie była tak mocno poruszona. Bliskość Pana wzruszała ją do reszty, ale jednocześnie była boleśnie świadoma, że stała na rozdrożu pomiędzy rodziną, którą zawsze starała się cenić, a Ojcem, który patrzył na nią z góry. Wiedziała, że rodzice nie zaakceptują jej drogi. Musiała odejść – najpierw po cichu oddając się w ramiona kościelnej wspólnoty, potem wyraźnie pozwalając uroczemu ministrantowi o nazwisku Monroe skradać ze swoich ust nieśmiałe pocałunki, a w końcu otwarcie deklarując swoją wiarę w Pana i uciekając z domu rodzinnego, kiedy tylko musnęła pełnoletniość, wprost w ramiona swojej największej i jedynej miłości.
Wiedziała, że ona i Bart byli sobie pisani. To nie był przypadek, że spotkała go w tym samym momencie, w którym odkryła swoją więź z Bogiem. Wiedziała też, od samego początku, że chce dać mu ciepły dom, urodzić dzieci i wychować je w zgodzie z nauką Pisma. To był najpiękniejszy dar, jaki mogła im wręczyć – dar, którego ona sama była pozbawiona.
A potem coraz dotkliwiej zaczęła rozumieć, że tego wyzwania nie da się ograć w bezpieczny sposób. Im gorliwiej wtłaczała w głowy potomstwa wiarę w Pana, tym z większym, cichym buntem musiała się mierzyć. Wieczorami wypłakiwała się w ramię Barta nad tym, jak bardzo ich dzieci oddalają się od Boga; nad tym, że nie mogli nic z tym zrobić, tylko się łudzić, tylko mieć nadzieję, że w końcu jakimś cudem do nich dotrą.
Teraz patrzyła na Eve i czuła się przegrana. Bardzo chciała widzieć w niej nadal swoją małą córeczkę – tę samą, której plotła na włosach długie, grube warkocze (miała kiedyś takie piękne włosy, co się z nimi stało?), tę samą, której wybierała z uwagą nowe sukienki, pilnując, żeby dzieci w szkole nie zorientowały się wcale, że są z odzysku, bo wiedziała przecież, że dziewczynki takie rzeczy przeżywały mocniej niż chłopcy. Były przecież bardziej emocjonalne. Kiedy Eve była młodsza, często widziała w niej siebie z przeszłości – nieco zagubioną, odrobinę zbuntowaną, szukającą swojej drogi. Robiła, co w jej mocy, aby wskazać jej tę właściwą. A jednak, teraz stały przy sobie w tym domu, który wcale nie był ich domem, w obcym mieście. Palce Grace zaciskały się na materiale ubrań, które nie były wybrane przez nią samą. Z ust córki bił chłód i determinacja. Czy zapomniała zupełnie o czwartym przykazaniu? Nie miała prawa traktować jej jak intruza, a jednak stała teraz nad nią i ciskała w nią ostrym jak brzytwa spojrzeniem.
Nie powinnaś się tak odzywać do matki – pouczyła, choć w jej głosie wybrzmiewał bardziej smutek niż reprymenda. Mlasnęła cicho, rozglądając się wokół, aż wreszcie namierzyła krzesło, na które opadła ciężko. – Otwórz koszyczek, ukrój nam babki. Musisz mi w czymś pomóc – zapowiedziała, zaraz sięgając do torebki, żeby wyciągnąć z niej swoją komórkę. Zmrużyła oczy, odblokowując ekran. Czcionka na ekranie była niebotycznie wielka, ale Grace i tak niedowidziała. – Zobacz tutaj i powiedz mi jak to odciszyć. Nie słyszę, że dzwoni i nie ma żadnych nieodebranych połączeń, jak wchodzę tutaj w listę – pożaliła się, wyciągając dłoń z telefonem w jej stronę. – A do Adama dzwonię i dzwonię, i nie mogę się dodzwonić. Do kościoła już nie przychodzi, a zawsze był. Samuel nic nie odpisuje. Inni też. Tylko Victor czasem do mnie coś napisze... ale same dziwne rzeczy, to też może być jakiś wirus, tyle o tym mówią teraz. Chyba mam jakiś problem z kartą – wyjaśniła swoje pokraczne rozumowanie i natychmiast stało się jasne, że Grace Monroe zupełnie nie pamiętała o tym, że ponad pół roku temu ciała dwóch jej synów spoczęły na wieki w zimnej ziemi.

amalia e. monroe
hasło: tobeornottobe
po mieście błąka się tylko jedna dusza
lachmaniara
Przyjezdn*
24 lat/a, 162 cm
Awatar użytkownika
Whispers of life
Prześpię się i zapomnę; mam własne życie, własne smutne, łachmaniarskie życie już na zawsze.
Z każdą chwilą irytacja w Eve narastała. Czuła się jakby jej porządek świata został zaburzony, jej bezpieczne miejsce było oblegane przez kogoś kto nigdy się z bezpieczeństwem nie kojarzył.
Grace niosła za sobą wspomnienia bólu, cierpienia i niezrozumienia. Eve nigdy nie potrafiła pojąć dlaczego matce było łatwiej zamykać oczy na to co się działo pod dachem domu Monroe, dlaczego nie reagowała, dlaczego obwiniała o wszystko dzieci, które może i miały swoje za uszami, ale nie zasługiwały na katowanie. Nie rozumiała, a bardzo chciała zrozumieć. Chciała uważać, że jeszcze posiada matkę, ale teraz, gdy patrzyła w jej oczy, nie była w stanie tego powiedzieć. Dla niej jej rodzice byli martwi, nawet jeśli dalej stąpali po ziemi.

Nie powinna się tak zwracać do matki. Ale czy matka powinna uważać, że wszystko będzie dobrze skoro przez lata przymykała oczy na cierpienie swoich dzieci? Obdarowywała ich wyrzutami o wszystko i obrzucała winą za każde drobne przewinienie. Jak Eve miała jej to teraz wybaczyć? Tylko dlatego, że zjawiła się bez zapowiedzi razem z koszykiem jedzenia, które prawdopodobnie było niezjadliwe? Kawałek babki miał ukoić złamane serce? Na co ta kobieta liczyła?
- Nie jesteś moją matką. - odparła sucho wiedząc, że te słowa ją zranią, ale nie potrafiła się powstrzymać. Dla Eve Grace była jedynie rodzicielką. Ciałem, które wydało ją na świat i nikim więcej. - Wyjdź - uniosła lekko głos podchodząc do drzwi by zaraz złapać za klamkę by je uchylić i wskazać kobiecie drogę do wyjścia. Zanim jednak zdążyła podejść do wrót słowa Grace sprawiły, że zatrzymała się w pół kroku.
Adam nie chodził do kościoła? Samuel nie odbierał? Amalia zmarszczyła brwi nie będąc pewna co te słowa miały oznaczać. Czy Grace wyparła wszystko czy... zapomniała? Miała swoje lata, pamięć już z pewnością była nie ta, ale jak można było zapomnieć o śmierci swoich najstarszych synów? Eve założyła ręce na klatce piersiowej i nawet nie spojrzała w telefon matki. Nie chciała mówić jej prawdy wiedząc, że ta prawdopodobnie rozpadnie się tutaj na milion kawałeczków, których Monroe nie chciała zbierać do kupy. Jednocześnie nie mogła jej okłamać, nie była do tego poziomu złym człowiekiem.
- Nikt do ciebie nie dzwoni bo nikt nie chce z tobą kontaktu. To nie wirus, po prostu nie chcemy cię w swoim życiu, rozumiesz? - powiedziała już dużo łagodniejszym tonem, choć nadal twardym. Wzięła głęboki oddech po czym dodała: - Adam i Samuel nie żyją. Już od roku. Byłaś na ich pogrzebie. Leżą w rodzinnej mogile i gryzą piach. Pogódź się z tym, nikt nie odbierze, nikt nie przyjdzie do kościoła bo już ich nie ma i nie będzie. - z każdym kolejnym słowem jej głos łamał się coraz bardziej. - Zginęli i chuj wie jak. Nikt jeszcze tego nie rozszyfrował i być może nigdy się nie dowiemy co ich zabiło. Nie żyją, rozumiesz? Nie żyją. - do jej oczu napłynęły łzy bo mówienie o śmierci braci nadal było dla niej traumatyczne. Szybkim ruchem przetarła oczy licząc, że ślepa jak kret Grace nie dostrzeże, że się zaszkliły.

Klaus Johannes Werner
po mieście błąka się tylko jedna dusza
Jazzed UP
Universal Person
99 lat/a, 190 cm
będę, kim zechcesz w Nowy Orlean i nie tylko
Awatar użytkownika
Whispers of life
One chord is fine. Two chords are pushing it. Three chords and you're into jazz.
Grace Monroe wiedziała, że była słaba. Tak jak wszystkie kobiety, z woli Pana, powinna polegać na silnym męskim ramieniu i w pokorze wypełniać swoje powinności jako matki i żony. Przez ostatnie czterdzieści lat szło jej to doskonale – wiedziała, oczywiście, że zdarzało jej się popełniać błędy, które jej małżonek karał słusznie surowym gestem, ale nie wyrzucała sobie tamtych win. W gruncie rzeczy wszyscy byli grzesznikami, ale ona, w przeciwieństwie do niektórych, ze swoich upadków spowiadała się regularnie pod zaprzyjaźnionym proboszczem. Wiedziała, że miała zapewnione miejsce w Królestwie Niebieskim, a cała jej działalność na rzecz kościelnej wspólnoty nie miała szans się zmarnować.
Pozbawiona oparcia, które znajdowała w Barcie, czuła się jednak niezwykle zagubiona. Starała się dalej być pokorną służebnicą i wypełniać wszystkie boskie obowiązki, ale łapała się na myśli, że jej życie stało się niemożliwe do zniesienia. Byłoby inaczej, gdyby wciąż miała przy sobie dzieci. Przez lata była spokojna, wiedząc, że miała kogoś, kto na starość poda jej szklankę wody, a tymczasem marzła sama w pustym i ciemnym domu, usilnie szukając pocieszenia w kościelnej ławce i telefonach, wykonywanych do więzienia.
Eve mogła mówić, co chciała. Mogła zarzekać się, że nie łączyło ich żadne pokrewieństwo, jeśli miała takie życzenie, ale to, co bolało Grace najmocniej, to fakt, że jej córka zdawała się zupełnie nieświadoma faktu, jak bardzo grzeszy. Czcij ojca swego i matkę swoją, powiedział Pan, a teraz jej własna latorośl, o której pobożne wychowanie własnoręcznie zadbała, zwracała się przeciwko tym najświętszym słowom, jakby zapomniała zupełnie, komu powinna być wdzięczna za wszelkie dobro, które ją spotkało w życiu. Za to, że miała, co ubrać, co zjeść, że mogła chodzić do szkoły, że dorastała w tętniącym energią domu, na który od zawsze spływała boża łaska.
Grace westchnęła tylko ciężko, cały czas uśmiechając się smutno. Ale absolutnie nie miała zamiaru wychodzić. Nie po to pokonała taką drogę, która dla niej była jak wyprawa na drugi koniec świata, żeby teraz wyjść, nie rozwiązując żadnych problemów. Nie przyjechała tutaj, żeby się z nią sprzeczać, tylko zacieśnić z powrotem poluzowane niegdyś więzi. Jak do tego doszło? Przecież były sobie tak bliskie...
A tymczasem Eve ciskała w nią słowami, które bolały bardziej niż ostrze noża, zatopione pod skórę.
O czym ty mówisz, dziecko? – choć w jej głosie rozbrzmiewało oburzenie i pewna gwałtowność, w spojrzeniu kryło się zawahanie. Powiodła wzrokiem od sylwetki Eve, przez kilka mebli, aż po własne dłonie. Lekko drżały. Zamrugała szybko. – N-nie powinnaś... mówić o swoich braciach takich rzeczy – pouczyła ją, choć widać było, że pewne informacje starają się przetorować sobie głowę przez jej umysł. Odrzucała je od siebie wyjątkowo zaciekle. – Ani przeklinać. To bardzo brzydko, dziewczynki nie przeklinają – dodała, tak jakby miała przed sobą kilkulatkę, a nie dorosłą kobietę. Przetarła dłonią skroń, zwilżyła wargi językiem. Coś było nie tak. Czuła podświadomie, że słowa, które kierowała dla niej córka, choć nie współgrały z jej wiedzą, mogły mieć w sobie drugie dno. – Natychmiast zadzwoń do Adama. Albo daj mi swój telefon, to ja zadzwonię. Od ciebie odbierze – oznajmiła z uporem godnym podziwu.


amalia e. monroe
hasło: tobeornottobe
po mieście błąka się tylko jedna dusza
lachmaniara
Przyjezdn*
24 lat/a, 162 cm
Awatar użytkownika
Whispers of life
Prześpię się i zapomnę; mam własne życie, własne smutne, łachmaniarskie życie już na zawsze.
Nie potrafiła pogodzić się ze śmiercią braci. Była zbyt gwałtowna, niespodziewana i zwyczajnie nieodpowiednia. Adam i Samuel nie zasługiwali na odejście, byli dobrymi ludźmi, może odrobinę ciężkimi, czasami nieznośnymi, momentami podłymi, ale nie byli źli. Mieli w sobie cechy ojca, jak każde z nich, każde z młodych Monroe walczyło z pokoleniową traumą i nie mogła mieć do nich o to wyrzutów, w końcu sama popadała w uzależnienia bo wzięła to po ojcu. W sercu byli dobrzy, wierzyła w to. Nie potrafiła pojąć dlaczego i jak odeszli, bolało ją, że ta zagadka nigdy nie została rozwiązana i nikt chyba nawet nie chciał jej rozgryźć. Pozostawała jedna, wielka niewiadoma i ból w sercu.
Patrzyła na matkę i nie rozumiała. Jak mogła tak iść w zaparte? Jak mogła udawać, że nie zna prawdy? Eve nie była w stanie dojść do wniosku, że może jej matka chorowała na jedną z najpaskudniejszych chorób. Nie chciała dopuścić do siebie tej myśli. Naiwnie próbowała wierzyć, że matka stroi sobie z niej jakieś podłe żarty próbując doprowadzić ją do płaczu by potem móc zgrywać najlepszą mamę na świecie, która zawsze pocieszy utrapione dziecko.
- Jak to o czym mówię? - odparła stanowczo zbierając w sobie siłę by spojrzeć Grace prosto w oczy. - Byłaś na tym pogrzebie, kupiłaś wieniec za swoje ostatnie pieniądze, płakałaś całą ceremonię - pamiętała to, aż zbyt doskonale. Serce Eve się łamało, a jakaś cholerna, podświadoma chęć mówiła jej by przytuliła matkę. Jednak cały obrzęd się na to nie odważyła. Nie chciała jej pocieszać, mimo że obraz jej rozpadu nie był dla Eve niczym przyjemnym.
- Nie będę do nikogo dzwonić, rozumiesz? Nie ma po co. Nikt nie odbierze bo nikt z nich nie żyje. Nie ma ich już, odeszli, na zawsze. Zostaliśmy sami. I nic tego nie zmieni, żadna łza, żaden ból, żadne uporczywe telefony. Nie ożywisz ich. - przy ostatnim słowie w gardle Eve narosła gula, a łzy powoli ściekły wzdłuż jej policzków bo nie była w stanie ich już dłużej powstrzymywać. Sama chciała mieć moc pozwalającą się skontaktować z braćmi, których stanowczo zbyt długo nie doceniała. Nawet z Adamem, który wiecznie wyzywał ją od ćpunek. Nadal trzymała w mieszkaniu list, który do niej napisał, do tej pory nie rozumiejąc dlaczego z całej rodziny wybrał właśnie ją. - Nie przywrócisz im życia, nikt z nas nie może. Nie ma ich i nie będzie. Twoi synowie nie żyją. Idź na cmentarz, na rodzinną mogiłę i sama się przekonasz. Nie okłamuję cię. Ten jeden raz, jestem z tobą całkowicie szczera - kolejna łza spłynęła smętnie po jej zaczerwienionych z emocji policzkach. Naciągnęła rękaw bluzy by wytrzeć szybko twarz. W głębi siebie liczyła, że Grace nie wpadnie na pomysł pocieszania jej. Chociaż wizja składania do kupy rozłupanego serca matki zdawała się jeszcze gorsza. Eve chciała spokoju, odpoczynku, chciała pobyć sama, nawet jeśli myśli, które jej przychodziły do głowy, gdy była sama, były najgorszym co jej się ostatnio przytrafiało.

Klaus Johannes Werner
po mieście błąka się tylko jedna dusza
ODPOWIEDZ

Wróć do „Marécage Rouge 69”