good to see you
.012
Lyle doskonale pamięta, jak poznał się z Caiusem. Co prawda znali się kilka miesięcy, ale dogadywali się dość łatwo. Poznali się w klubie, gdzie chłopak występował jako muzyk. Tego samego wieczoru, Lyle siedział samotnie przy barze, popijał piwo i zerkał na scenę, na której trwał występ. Nie znał w mieście nikogo. Przybył niedawno, a wiele osób przyglądało mu się, jakby zrobił coś, czego nie powinien. Wszedł do tego klubu przypadkiem. Chciał zabić czas, którego miał za wiele. Muzyka była porządna, nie za głośna, rytmiczna i wpadająca w ucho. Po występie, Caius podszedł do baru, zamówił coś do picia, rzucając w stronę Cole’a: ”dobre piwo?”. Rozpoczęli rozmowę, krótką, zupełnie zwyczajną, pewnie bez większego znaczenia. Od tamtej pory widywali się od czasu do czasu. Czasami jeden odwiedzał drugiego, spędzając przy butelce piwa więcej niż dwie godziny, a czasami ilość wypitego alkoholu była większa, co sprawiało, że kończyło się na czymś mocniejszym. Tamten wieczór – no cóż – skończył się na dachu jednego z garaży. Sączyli piwo, gadali o bzdurach. Tak to się zaczęło, co?.012
Lyle spojrzał na wyświetlacz telefonu. Było więcej niż pół godziny. Nie śpieszył się, a powinien. Wiedział, że Caius może się spóźnić, ale wolał nie ryzykować. W mieszkaniu panował spokój, cisza, a jedynie stara lodówka burczała gdzieś w kącie, przypominając o sobie co parę minut. Przeszedł przez pokój, zabierając z fotela bluzę. Ruszył do łazienki. Przemył twarz zimną wodą, poprawił włosy, a zapach perfum miał dodać całości nieco uroku. Wsunął buty na swoje giry i ruszył przed siebie, zamykając za sobą drzwi, sprawdzając jednocześnie, czy ma w kieszeni wszystko, co było potrzebne – telefon, klucze, portfel, by zakupy – ach, przecież to nie te czasy.
Po drodze na miejsce spotkania wstąpił do sklepu z brudną witryną. Przypominała stary rupieć, coś, czego nie chce się dotknąć. W środku zapach kurzu i czegoś metalowego zlewał się z pustym uśmiechem sprzedawcy. Wziął kilka piw z dolnej półki lodówki — zimnych, choć lekko lepkich od wilgoci. Zapłacił bez słowa, wrzucił butelki do torby i wyszedł, nie oglądając się za siebie.
Ten wieczór był jak wiele innych, poprzednich. Łagodny wiatr kołysał koronami drzew, ale nie był tym, który sprawiał, że na ciele można poczuć chłód, jeśli nie założysz kurtki. Słońce już dawno zniknęło, ale niebo nie zdążyło jeszcze całkiem ściemnieć – szare, może nieco przymglone, coś pomiędzy dniem, a nocą.
Caius czekał w miejscu, w którym się umówili. Opuszczony skatepark na obrzeżach miasta, lata swojego zainteresowania miał dawno za sobą. Popękany asfalt, wyblakłe graffiti, łamiące się barierki i trochę śmieci, które wiatr uparcie przesuwa z kąta w kąt. Ciszę zakłócały pojedyncze samochody w oddali. Ale ktoś już na niego czekał. – Caius – skinienie głowy na znak krótkiego powitania. Uśmiech, który odpowiadał na wiele pytań, tych, które jeszcze nie padły. Usiadł obok, torba z miękkim szelestem spoczęła między nimi. Sięgnął do środka, wyjmując dwa piwa – jedno dla siebie, drugie dla tego, który musiał na niego czekać. Wyglądało jak odruch, który ćwiczyli przez ostatnie kilka miesięcy. Otwierając, napili się po łyku. Pierwsze doznanie: chłód i gorycz mieszały się ze sobą jak barwy palet kolorów na niebie. Cisza. Otaczająca ich, przypominała bezruch – nie ospałość. Coś na znak zawieszenia. Jakby miasto chciało o nich zapomnieć, dając im chwilę sam na sam ze sobą. Gdzieś poza. Daleko. Obok siebie.
Upił łyk. Większy niż poprzedni, grzbietem dłoni zbierając z ust nadmiar płynu. Odstawił butelkę obok siebie, nie tak, by dzieliła mężczyzn. Odchylił się do tyłu – Jak to jest z tym, że nie bardzo leży Ci spotkanie u Ciebie? O co to chodzi, co? Masz grzyb na ścianie, którego się wstydzisz, czy jak? – zapytał z lekkim rozbawieniem, ale bez ironii. Pisali wcześniej, pisali, ale wiadome, że Lyle przy swoim natłoku życia, jakimś jebnięciu chwili, zapomniał, nie? Nie oskarżał go też o nic – zwyczajnie – od pytanie, które powinno pojawić się już dawno, jednak do tego czasu nie było okazji się spotkać.
Odpowiedział od razu? Przemilczał? Zrobił coś, co sprawiłoby, że Lyle przejrzy na oczy? Na pewno nie. Pewność siebie mężczyzny była na wysokim poziomie. Cole spojrzał na siedzącego obok towarzysza. Trzymał butelkę przy ustach. Jakby czas w tym właśnie momencie się zatrzymał – Mieszkasz z kimś, co? – domyślił się. Nie dopytywał tak, jak to robi wredna baba, sąsiadka spod dwójki. Wiedział, o co chodzi. Dziewczyna. Wspominał o niej mimochodem kilka razy, bez szczegółów. Nie było to nic zaskakującego, ale też nigdy nie padła żadna konkretna informacja. Żadne zaproszenie, żadna wzmianka o „wpadnij kiedyś” – Wiesz, że spoko, nie? – zerknął na niego bez cienia kpiny – Spoko, że wiesz...jakoś się układa. Bo się układa, nie? – uniósł pytająco brew do góry. I choć jego spojrzenie zaraz po tym było zwyczajne – kurwa, może zbyt zwyczajne – no powiedział co myślał, dobra? Tak czuł. Cieszył się będzie jego szczęściem, jak tylko powiem mu, że to wszystko „pykło”. Potem znowu pociągnął łyk piwa i znów zamilkł na sekundę. W sumie dużo pierdolił, więc to nie trwało zbyt długo – Ty..ale to jest tak, że to ona wie, jaki jestem i nie chciała, żebym się tam pokazywał, czy no wiesz... – rzucił cień uśmiechu, bez nacisku – ..no wiesz. Fajna jest? Dobrze Cię traktuje? – żartował. Jak to on. Choć na pierwszy rzut oka wyglądał na takiego, z którym żart jest nie po drodze. Ale! Niby żart, ale czekał na reakcję. Wyciągnął dłoń z piwem w jego stronę, by uderzenie butelkę o butelkę wybrzmiało pomiędzy wiatrem, a czymś, co sprawia, że myśli kołyszą się tak samo, jak korony drzew. Mogło to zabrzmieć dziwnie, ale cieszył się na to spotkanie. Rozpisane za bardzo? Wiele przed nimi. Cole pociągnął łyk, a resztę zostawił jemu...
Caius