Urywany, szybki oddech przeplatał się łamanymi pod stopami, suchymi gałązkami wyłożonymi na zamokłym mchu. Świat wydawał się niesamowicie cichy – Cecil nie dosłyszał trzepotu ptasich skrzydeł, ani odległego ryku jeleni chociaż był koniec sierpnia i właśnie trwał ich okres godowy.
Wszystko było obumarłe, zimne i nieprzyjazne, nawet zielone korony wysokich drzew.
Dwóm jego krokom wtórowało kilkanaście kolejnych za nim – ociężałych i cuchnących tak, że nawet ze znacznej odległości czuł swąd zgnilizny i rozkładu. Smukła sylwetka była niewątpliwym atutem, gdy zwinnie pokonywał kolejne przeszkody pod postacią obalonych pni i małych strumyków. Mięśnie piekły, ale nie zamierzał zwalniać bo zwolnienie – szczególnie teraz – oznaczałoby niezbyt przyjemną śmierć.
A Summers bardzo lubił zasadę: To nie czas na umieranie.
Oddychał coraz ciężej. Materiałowa maska całkowicie przesłaniała jego twarz, odsłaniając jedynie oczy. Stara strzelba widziała na jego ramieniu, doczepiona do pojemnego plecaka, wypchanego tym co udało mu się zebrać po drodze: kilka starych bandaży, butelka wody, scyzoryk i marny zapas jedzenia. Luźno rzucone naboje walały się po ciasnej przestrzeni plecaka, teraz całkowicie zbędne: broń nie była poręczna, a przeładowanie jej wymagało czasu. Powiedzmy sobie też szczerze: nie był najlepszym strzelcem.
Był natomiast szczęściarzem, skoro od kilku miesięcy sam radził sobie podczas apokalipsy, nie tracąc żadnej kończyny i nie zamieniając się w chodzące zwłoki. Co więcej, niecałe trzy kilometry dalej miał całkiem przytulne lokum stworzone ze starej wieży radiowej. Małe, ciasne i własne, a co ważniejsze, bezpieczne. Nocami czytał po raz kolejny te same tomiki książek, oświetlając wnętrze przytarganymi z sąsiedniego miasta lampkami naftowymi, okna zasłaniając zaś praktycznie wszystkim, co znalazł pod ręką.
Sapnął, wybiegając z zagajnika i ledwo utrzymując równowagę na błotnistym terenie. Ześlizgnął się z górki, wywołując gęstą lawinę mokrego piachu, a potem odbił się od metalowej, drucianej siatki. Wspiął się po niej, przeskakując przez nią i dopiero wtedy – pochylając się i opierając dłonie na kolanach – odetchnął kilka razy.
— Kurwa — jęknął przestraszony, kiedy do siatki dopadło kilku goniących go zombie. Cecil odskoczył, spoglądając na nich uważnie. Obdrapane, zakrwawione ręce przeciskały się przez szerokie oczka ogrodzenia, gdy wykrzywione twarze desperacko pragnęły przedostać się przez przeszkodę, czując zapach świeżej krwi, wrzącej w żyłach Summersa.
Cofnął się ostrożnie, ostatni raz upewniając, że siatka wytrzyma, a potem obrócił się biegiem w stronę małego miasteczka, które jeszcze tego ranka oznaczył krzyżykiem na wysłużonej, starej mapie.
Nie było już świata pełnego kolorów i życia. Wszędzie roztaczał się opustoszały krajobraz pozbawiony uroku. Miasta – duże czy małe – przypominały zbiór starych budynków w których trudno było się doszukać chociażby jednego, całego okna. Obdrapane drzwi udekorowane były porwanymi ostrzeżeniami i dumnymi hasłami, które może kiedyś jeszcze podnosiły kogoś na duchu. Nie było bezpańskich kotów, nie było błąkających się psów. Wiatr niósł po ulicach śmieci i żałosne, gardłowe jęki stawiające włoski na karku. Wszystko było ogołocone, postarzałe i poniszczone.
I nigdzie. NIGDZIE nie było żywej duszy.
Ci, którym udało się przetrwać osadzili się w przygotowanych schronach i terenach ogrodzonych wysokimi murami. Wiele małych społeczeństw rozrzuconych po stanach, o własnych zasadach, politykach i karach. Gdy miało się więcej szczęścia, wioska miała generator prądu, a nawet ciepłą wodę o konkretnych godzinach. Próbowano żyć normalnie.
Tak, jakby się dało.
Z doświadczenia wiedział, że wszystko miało swoją cenę. Tym większą, im więcej miało się do stracenia.
Wielki, niebieski neon już dano nie działał, ale nadal sugerował, że można dostać wewnątrz świeże warzywa i owoce. Drzwi starego supermarketu były uchylone, a stary maszt reklamowy łopotał smętnie na wietrze. Na liście rzeczy potrzebnych, Cecil wypisał puszkowane jedzenie i może suszone mięso. Zadowoliłby się też landrynkami, bo zapasy niebezpiecznie się kurczyły, a zima całkowicie pochłonęła wszystko co udało mu się uzbierać. Uznałby się za farciarza, gdyby odnalazł jakieś leki, a może i nowy koc, bo stary był już porwany i w dodatku szybko łapał wilgoć.
Cisza zachęciła go do wejścia. Powoli przemierzał dalsze pomieszczenie, dyskretnie snując się pomiędzy połamanymi regałami i stojakami na gazety. Lodówki były puste i niedziałające, ale na ziemi znalazł jedną paczkę fajek, którą od razu wsunął do plecaka.
W końcu wydal z siebie niemy okrzyk radości, gdy witryna z medykamentami została tylko częściowo zrabowana, głównie z leków narkotycznych. Reszta ocalała: bandaże, plastry i dziwne syropy, których etykietki zamierzał przeczytać później.
Zsunął plecak, pakując większość rzeczy do środka. Nagle huk tłuczonego szkła zadźwięczał mu w uszach i w ostatniej chwili przesłonił twarz, ratując się przed odłamkami. Ciężkie, śmierdzące cielsko rzuciło się na niego, a impet uderzenia sprawił, że Cecil jęknął, boleśnie wbijając się w regał, który zachwiał się i przewrócił, wznosząc w powietrze chmurę kurzu. Zombie rozchyliło paszczę pozbawioną skóry, siłując się z chłopakiem, który ostatkiem sił, próbował zepchnąć go z siebie, jednocześnie unikając ostrych, podrapanych paznokci.
— Złaź! — wrzasnął, czując narastającą panikę. Zepchnął z siebie kreaturę, a potem przeczołgał się pod regałem na drugą stronę, zaraz potykając się, gdy próbował uniknąć długich, powykręcanych rąk drugiego trupa. Przeszywający wrzask zmroził krew, gdy Cecil biegiem rzucił się do najbliższych drzwi.
Nagle jednak pogniła dłoń chwyciła go za kostkę, przewracając z łomotem na ziemię. Cecil jęknął, uderzając głową w twardy beton, a potem wierzgnął nogami, chcąc się uwolnić. Kątem oka dostrzegł ruch, wymacał więc mały nożyk w jednej z kieszeni, ale dłonie drżały mu tak bardzo, że wypuścił go z brzdękiem.
— Nie, nie, nie...— zaskomlał, wyszarpując kostkę z impetem, przy okazji trącając kolejną z małych półek. Cecil odruchowo zacisnął powieki i przesłonił głowę rękoma, gdy z kolejnym hukiem mebel upadł na ziemię, przy okazji zgniatając jednego z trupów.
Logan Reid
Daddy
-
Whispers of lifeOn the corner of my bed,
and maybe on the beach.
You could do it on your own,
While you're looking at me.
Beza
-
Whispers of lifeWhat would you do if there was nothing holding you back?
Wybudzony z płytkiego snu, usłyszał, że ktoś wszedł do opuszczonego sklepu, który pełnił raczej funkcję jego grobu niż bezpiecznego schronienia. Mimowolnie zacisnął zdrętwiałe palce na chłodnym metalu dociśniętej do ciała broni i nasłuchiwał. Z początku bez żalu pomyślał, że to kolejny truposz, któremu posłuży za posiłek, ale po docierających do pokoju socjalnego odgłosach wywnioskował, że intruz prawdopodobnie był człowiekiem.
Nie wstając z podłogi, dyskretnie przysunął się bliżej drzwi, pozostawiając na kafelkach wyraźny ślad krwi. Uchylił drzwi, obserwując chłopaka, gdy ten wrzucał do plecaka zdobyte przedmioty. Wyglądało na to, że był zupełnie sam i miał ze sobą zapasy, których Reid kurewsko potrzebował.
Skrzywił się, spoglądając na przesiąkniętą krwią szmatę, którą dociskał do swojego boku, próbując zatamować krwawienie, ale nim zdążył podjąć jakąkolwiek decyzję, w sklepowej hali rozległ się huk tłuczonego szkła. Obserwował przebieg wydarzeń, przekonany, że jego jedyna szansa na ratunek zaraz sama zmieni się w powłóczące nogami, wiecznie głodne i pojękujące zombie. Oparł potylice o ścianę, czując mdłości i narastające zawroty głowy, które utrudniały mu skupienie.
Stracił sporo krwi. Jeżeli spędzi tu kolejną noc, to zginie. Jeśli nie z powodu agresywnych truposzy, to odniesionych ran i dołączy do ich armii. Sam nie miał szans przeżyć, ale gdyby udało mu się przekonać tego dzieciaka…
Znacząco spojrzał na trzymaną w dłoni spluwę, a następnie warknął głucho i ostatkiem sił ciężko podniósł się z podłogi, ślizgając na wilgotnych od krwi kafelkach. Oparł się o automat z przekąsami, z trudem zyskując pion. Chwiejnym stanął w uchylonych drzwiach w momencie, w którym rozległ się kolejny huk. Hałas ściągnie do sklepu truposzy z promienia kilkuset metrów. Logan nie marnował oddechu na szpetne przekleństwo, które cisnęło mu się na usta, próbując pośród chmury kurzu zorientować się szybko w sytuacji.
Dostrzegł, że jeden z żywych trupów został przygnieciony przez regały, a drugi zaciskał swoje brudne łapska na nodze chłopaka, by wbić zęby w jego łydkę, charcząc przy tym i pojękując, a z jego pozbawionej warg gęby spływała stróżka śliny. Logan krótko spojrzał w kierunku plecaka, który mógłby po prostu zabrać, ale nie był w stanie uciec z połamanymi żebrami, gdy każdy głębszy oddech powodował kłujący ból w piersi. Potrzebował tego dzieciaka żywego. Cecil wierzgnął, trafiając butem w ryj potwora, ale to nie było w stanie go powstrzymać, choć siła ciosu bez wątpienia złamała mu szczękę. Sekundę po tym rozległ się huk wystrzału z pistoletu, a mózg trafionego trupa eksplodował po podłodze i spodniach chłopaka. Nadgniłe zwłoki bezwładnie opadły na podłogę z charakterystycznym plaśnięciem.
Chłopak nie mógł wiedzieć, że to był ostatni nabój, który został mu litościwie zostawiony, by mógł palnąć sobie w łeb, więc trzymany przez rannego faceta pistolet był już kompletnie bezużyteczny.
— Nie jestem ugryziony — zapewnił od razu, unosząc rękę do góry, ale nie wypuścił broni. Zawiesił ją na kciuku, a drugą dłonią wciąż dociskał szmatę do rany. — Zbieraj się. Musimy stąd spierdalać, zanim będzie ich więcej — wydał polecenie, łapiąc z powrotem pistolet z wprawą, a następnie machnął nim w kierunku drzwi, zza których przyszedł.
Potrzebowali auta, ale musieliby mieć cholerne szczęście, gdyby udało im się znaleźć samochód, które dałoby się jeszcze odpalić i miało benzynę w baku.
Gdy Cecil zdołał podnieść się z ziemi i przeszedł przez próg, Logan zamknął drzwi i ciężko się o nie oparł, przekręcając klucz w zamku, a następnie odsuwając pod klamkę plastikowe krzesło w ramach prowizorycznej barykady, która mogłaby spowolnić zombie.
— Powiedz, że nie przyszedłeś tu o własnych nogach — mruknął, taksując dzieciaka zmęczonym spojrzeniem. Gówniarz wyglądał, jakby radził sobie zdecydowanie lepiej od niego.
Crystal Summers
Nie wstając z podłogi, dyskretnie przysunął się bliżej drzwi, pozostawiając na kafelkach wyraźny ślad krwi. Uchylił drzwi, obserwując chłopaka, gdy ten wrzucał do plecaka zdobyte przedmioty. Wyglądało na to, że był zupełnie sam i miał ze sobą zapasy, których Reid kurewsko potrzebował.
Skrzywił się, spoglądając na przesiąkniętą krwią szmatę, którą dociskał do swojego boku, próbując zatamować krwawienie, ale nim zdążył podjąć jakąkolwiek decyzję, w sklepowej hali rozległ się huk tłuczonego szkła. Obserwował przebieg wydarzeń, przekonany, że jego jedyna szansa na ratunek zaraz sama zmieni się w powłóczące nogami, wiecznie głodne i pojękujące zombie. Oparł potylice o ścianę, czując mdłości i narastające zawroty głowy, które utrudniały mu skupienie.
Stracił sporo krwi. Jeżeli spędzi tu kolejną noc, to zginie. Jeśli nie z powodu agresywnych truposzy, to odniesionych ran i dołączy do ich armii. Sam nie miał szans przeżyć, ale gdyby udało mu się przekonać tego dzieciaka…
Znacząco spojrzał na trzymaną w dłoni spluwę, a następnie warknął głucho i ostatkiem sił ciężko podniósł się z podłogi, ślizgając na wilgotnych od krwi kafelkach. Oparł się o automat z przekąsami, z trudem zyskując pion. Chwiejnym stanął w uchylonych drzwiach w momencie, w którym rozległ się kolejny huk. Hałas ściągnie do sklepu truposzy z promienia kilkuset metrów. Logan nie marnował oddechu na szpetne przekleństwo, które cisnęło mu się na usta, próbując pośród chmury kurzu zorientować się szybko w sytuacji.
Dostrzegł, że jeden z żywych trupów został przygnieciony przez regały, a drugi zaciskał swoje brudne łapska na nodze chłopaka, by wbić zęby w jego łydkę, charcząc przy tym i pojękując, a z jego pozbawionej warg gęby spływała stróżka śliny. Logan krótko spojrzał w kierunku plecaka, który mógłby po prostu zabrać, ale nie był w stanie uciec z połamanymi żebrami, gdy każdy głębszy oddech powodował kłujący ból w piersi. Potrzebował tego dzieciaka żywego. Cecil wierzgnął, trafiając butem w ryj potwora, ale to nie było w stanie go powstrzymać, choć siła ciosu bez wątpienia złamała mu szczękę. Sekundę po tym rozległ się huk wystrzału z pistoletu, a mózg trafionego trupa eksplodował po podłodze i spodniach chłopaka. Nadgniłe zwłoki bezwładnie opadły na podłogę z charakterystycznym plaśnięciem.
Chłopak nie mógł wiedzieć, że to był ostatni nabój, który został mu litościwie zostawiony, by mógł palnąć sobie w łeb, więc trzymany przez rannego faceta pistolet był już kompletnie bezużyteczny.
— Nie jestem ugryziony — zapewnił od razu, unosząc rękę do góry, ale nie wypuścił broni. Zawiesił ją na kciuku, a drugą dłonią wciąż dociskał szmatę do rany. — Zbieraj się. Musimy stąd spierdalać, zanim będzie ich więcej — wydał polecenie, łapiąc z powrotem pistolet z wprawą, a następnie machnął nim w kierunku drzwi, zza których przyszedł.
Potrzebowali auta, ale musieliby mieć cholerne szczęście, gdyby udało im się znaleźć samochód, które dałoby się jeszcze odpalić i miało benzynę w baku.
Gdy Cecil zdołał podnieść się z ziemi i przeszedł przez próg, Logan zamknął drzwi i ciężko się o nie oparł, przekręcając klucz w zamku, a następnie odsuwając pod klamkę plastikowe krzesło w ramach prowizorycznej barykady, która mogłaby spowolnić zombie.
— Powiedz, że nie przyszedłeś tu o własnych nogach — mruknął, taksując dzieciaka zmęczonym spojrzeniem. Gówniarz wyglądał, jakby radził sobie zdecydowanie lepiej od niego.
Crystal Summers
Daddy
-
Whispers of lifeOn the corner of my bed,
and maybe on the beach.
You could do it on your own,
While you're looking at me.
W chwili walki o własne życie, wszystko działo się jednocześnie zbyt szybko i zbyt wolno – dokładnie mógłby wyliczyć ilość oddechów, które wykonał, ale za cholerę nie zliczyłby uderzeń serca. Działał jak na autopilocie, panicznie próbując wyrwać nogę z uścisku, czując jak jeszcze moment a krzywe, ostre pazury przedrą się przez materiał spodni, raniąc mu nogę i prawdopodobnie tym samym przekreślając jakiekolwiek szanse na przeżycie.
Zaciskając zęby, ostatni raz dźwignął się w górę, szamocząc się bez rezultatu. A potem huk wystrzału sprawił, że zadźwięczało mu nieprzyjemnie w uszach, a mięśnie spięły się jeszcze bardziej w paraliżującym bólu. Uścisk minął, ale swąd gnijącego ciała doszedł do jego nosa od razu, gdy fragmenty mózgu ubrudziły jego nogi, sprawiając, że żółć podeszła mu do gardła. W powietrzu jeszcze unosił się metaliczny zapach prochu, gdy zaskoczone, okrągłe oczy wzniosły się w górę, padając prosto na nieznajomego mężczyznę.
Cecil cofnął się nieufnie po ziemi, dostrzegając krwawy ślad pod jego nogami. Niepewnie spojrzał na broń, a potem znowu na twarz, próbując przez pierwsze sekundy określić intencje mężczyzny, oraz na ile prawdopodobnym było, że rany nie zostały zadane przez trupy.
Pierwszym o czym pomyślał to to, że miałby okropnego pecha, gdyby koleś jego postury okazał się wygłodniałym zombie.
Drugim natomiast było, że ledwo mógł oddychać przez zasłonięte materiałem usta, dlatego szybko zsunął z nich prowizoryczną maskę, odsłaniając spoconą, piegowatą twarz.
— Ale Cię urządzili — rzucił, podrywając się z ziemi jakby odzyskał nagle większość sił — Jezu — jęknął, wdeptując w resztki gnijących organów, a potem szybko zbliżył się do plecaka, wrzucając do niego resztę rzeczy, jednocześnie zerkając raz po raz na nieznajomego. Przerzucił sobie torbę przez ramię i nie dyskutując za wiele, wślizgnął się pod ramieniem faceta do pomieszczenia z którego przyszedł.
— Dzięki — powiedział, gdy otoczyła ich zdradziecka, nieprzyjemna cisza. Przestrzeń była ponura i brudna, a spojrzenie Cecila padło na fragment ściany, przy której wcześniej siedział Logan – zakrwawionej, mokrej i przyprawiającej o dreszcz niepokoju.
Pochylił się, łapiąc kilka oddechów. Nie trudno było zauważyć, że stara się nie zbliżać do mężczyzny, trzymając się na bezpieczną odległość wyciągniętych dłoni (lub lufy strzelby, jak kto woli). Był małym i odważnym gówniarzem, dlatego zamiast ucieczki, szybko przeanalizował możliwe opcje, potarł nos i skrzyżował dłonie na klatce piersiowej.
I był w lepszej sytuacji – oprócz zadrapań i solidnego obicia, a także nieprzyjemnego pulsowania z tyłu głowy, był cały, miał potrzebne opatrunki w torbie i zapewne prowiant na kilka kolejnych dni. Facet przed nim miał broń, babrzącą się ranę i wyglądał jakby był bliski stracenia przytomności.
— Jak inaczej miałbym się tu dostać? — rzucił, marszcząc tylko brwi. W kręcone, zmierzwione włosy wcisnęło się kilka liści i gałązek, a niesforne kosmyki opadały na młodzieńczą twarz sprawiając, że wyglądał na jeszcze młodszego niż był w rzeczywistości — nie mam prawka — dodał, jakby była to najbardziej oczywista rzecz na świecie.
Znowu zsunął ciężki plecak, który opadł tuż obok jego nóg.
— Okej, słuchaj — powiedział — najpierw trzeba Cię opatrzeć. Ale byłbym wdzięczny, gdybyś oddał mi broń — zerknął na nieznajomego, a potem wyciągnął w jego stronę dłoń — to nic osobistego, sam rozumiesz. Takie czasy — burknął, co brzmiałoby nawet jak żart, gdyby się przy tym uśmiechnął. Środek bezpieczeństwa na poziomie marnym – typ wyglądał jakby mógł go zabić jednym machnięciem silnej ręki. Cecil liczył więc na to, że jednak umiejętność pierwszej pomocy będzie niezłą kartą przetargową.
— Niecałe trzy kilometry stąd mam niezła bazę wypadową. Mam dobre leki przeciwbólowe i przeciwzapalne. Musimy się tylko tam dostać. Nie mam też czasu, żeby lepiej się temu przyjrzeć, więc zatamuję krwawienie i...Będziemy liczyć na to, że nie padniesz — wyprostował się, ostrożnie podchodząc o krok do Logana. Poruszył znacząco palcami, czekając na broń i dopiero teraz uśmiechnął sympatycznie.
— Mam na imię Cecil i jeśli chcesz mnie jednak zabić, to w plecaku nie znajdziesz nic specjalnie wartościowego. A poza tym naprawdę wiem, którędy się stąd wyrwać. Byłem skautem — wyszczerzył się.
Wcale nie był. Wyczytał gdzieś o nich w jakimś starym magazynie, ale to ich obozowanie brzmiało całkiem ekstra.
Logan Reid
Zaciskając zęby, ostatni raz dźwignął się w górę, szamocząc się bez rezultatu. A potem huk wystrzału sprawił, że zadźwięczało mu nieprzyjemnie w uszach, a mięśnie spięły się jeszcze bardziej w paraliżującym bólu. Uścisk minął, ale swąd gnijącego ciała doszedł do jego nosa od razu, gdy fragmenty mózgu ubrudziły jego nogi, sprawiając, że żółć podeszła mu do gardła. W powietrzu jeszcze unosił się metaliczny zapach prochu, gdy zaskoczone, okrągłe oczy wzniosły się w górę, padając prosto na nieznajomego mężczyznę.
Cecil cofnął się nieufnie po ziemi, dostrzegając krwawy ślad pod jego nogami. Niepewnie spojrzał na broń, a potem znowu na twarz, próbując przez pierwsze sekundy określić intencje mężczyzny, oraz na ile prawdopodobnym było, że rany nie zostały zadane przez trupy.
Pierwszym o czym pomyślał to to, że miałby okropnego pecha, gdyby koleś jego postury okazał się wygłodniałym zombie.
Drugim natomiast było, że ledwo mógł oddychać przez zasłonięte materiałem usta, dlatego szybko zsunął z nich prowizoryczną maskę, odsłaniając spoconą, piegowatą twarz.
— Ale Cię urządzili — rzucił, podrywając się z ziemi jakby odzyskał nagle większość sił — Jezu — jęknął, wdeptując w resztki gnijących organów, a potem szybko zbliżył się do plecaka, wrzucając do niego resztę rzeczy, jednocześnie zerkając raz po raz na nieznajomego. Przerzucił sobie torbę przez ramię i nie dyskutując za wiele, wślizgnął się pod ramieniem faceta do pomieszczenia z którego przyszedł.
— Dzięki — powiedział, gdy otoczyła ich zdradziecka, nieprzyjemna cisza. Przestrzeń była ponura i brudna, a spojrzenie Cecila padło na fragment ściany, przy której wcześniej siedział Logan – zakrwawionej, mokrej i przyprawiającej o dreszcz niepokoju.
Pochylił się, łapiąc kilka oddechów. Nie trudno było zauważyć, że stara się nie zbliżać do mężczyzny, trzymając się na bezpieczną odległość wyciągniętych dłoni (lub lufy strzelby, jak kto woli). Był małym i odważnym gówniarzem, dlatego zamiast ucieczki, szybko przeanalizował możliwe opcje, potarł nos i skrzyżował dłonie na klatce piersiowej.
I był w lepszej sytuacji – oprócz zadrapań i solidnego obicia, a także nieprzyjemnego pulsowania z tyłu głowy, był cały, miał potrzebne opatrunki w torbie i zapewne prowiant na kilka kolejnych dni. Facet przed nim miał broń, babrzącą się ranę i wyglądał jakby był bliski stracenia przytomności.
— Jak inaczej miałbym się tu dostać? — rzucił, marszcząc tylko brwi. W kręcone, zmierzwione włosy wcisnęło się kilka liści i gałązek, a niesforne kosmyki opadały na młodzieńczą twarz sprawiając, że wyglądał na jeszcze młodszego niż był w rzeczywistości — nie mam prawka — dodał, jakby była to najbardziej oczywista rzecz na świecie.
Znowu zsunął ciężki plecak, który opadł tuż obok jego nóg.
— Okej, słuchaj — powiedział — najpierw trzeba Cię opatrzeć. Ale byłbym wdzięczny, gdybyś oddał mi broń — zerknął na nieznajomego, a potem wyciągnął w jego stronę dłoń — to nic osobistego, sam rozumiesz. Takie czasy — burknął, co brzmiałoby nawet jak żart, gdyby się przy tym uśmiechnął. Środek bezpieczeństwa na poziomie marnym – typ wyglądał jakby mógł go zabić jednym machnięciem silnej ręki. Cecil liczył więc na to, że jednak umiejętność pierwszej pomocy będzie niezłą kartą przetargową.
— Niecałe trzy kilometry stąd mam niezła bazę wypadową. Mam dobre leki przeciwbólowe i przeciwzapalne. Musimy się tylko tam dostać. Nie mam też czasu, żeby lepiej się temu przyjrzeć, więc zatamuję krwawienie i...Będziemy liczyć na to, że nie padniesz — wyprostował się, ostrożnie podchodząc o krok do Logana. Poruszył znacząco palcami, czekając na broń i dopiero teraz uśmiechnął sympatycznie.
— Mam na imię Cecil i jeśli chcesz mnie jednak zabić, to w plecaku nie znajdziesz nic specjalnie wartościowego. A poza tym naprawdę wiem, którędy się stąd wyrwać. Byłem skautem — wyszczerzył się.
Wcale nie był. Wyczytał gdzieś o nich w jakimś starym magazynie, ale to ich obozowanie brzmiało całkiem ekstra.
Logan Reid
Beza
-
Whispers of lifeWhat would you do if there was nothing holding you back?
Schrypnięty, niski i zbolały śmiech wyrwał się z piersi Redia, gdy z ust chłopaka padła absurdalna odpowiedź. Urwał się jednak raptownie, ponieważ towarzyszyło mu tępe ukłucie w klatce piersiowej. Logan mrugnął z niedowierzaniem, gdy dziarski gówniarz próbował zgrywać pewnego siebie cwaniaka, stojąc na muszce pistoletu, jakby w świecie opanowanym przez żywe trupy obowiązywała jeszcze logika i jakiekolwiek zasady. Rzeczywistość pogrążona była w brutalnym szaleństwie, ale dzieciakowi na pewno nie brakowało charakteru i szczęścia skoro przetrwał.
— Kurwa. No tak. Jeszcze jakiś kundel by ci wlepił mandat za brak prawka — skomentował, kiwając głową ze zrozumieniem, ale nawet ten drobny i niepotrzebny ruch przypłacił nasilającymi się zawrotami. — Nie oddam ci broni. Sam rozumiesz. Takie czasy — zacytował jego argument z krzywym, zawadiackim uśmiechem, którym kiedyś musiał bez większego trudu dobierać się laskom do majtek.
Oparł się ramieniem o ścianę, bo nawet stanie wymagało zbyt wiele wysiłku, a następnie wysłuchał planu chłopaka, odczuwając narastające rozczarowanie. Nie było mowy, żeby w tym stanie pokonał dystans trzech kilometrów, nawet gdyby nie groziła im pogoń i cuchnące trupy. Pod palcami czuł, jak lepka krew przesiąka przez materiał. Jeśli chciał przeżyć, musiał myśleć szybko.
— Do dupy ten twój plan — skwitował szorstko. Broń uprawniała go podejmowania decyzji, a chłopak był mu coś winien, skoro zmarnował ostatnią kulkę na uratowanie jego krągłego tyłka. — Zrobimy inaczej, skaucie — zdecydował, próbując wyobrazić sobie gówniarza w mundurku. Cecil wyglądał na grzecznego chłopca, który zgarniał wszystkie odznaki, co było na rękę Loganowi. Skoro należał do dzielnych skautów, to znaczy, że przywykł do słuchania poleceń i ich wykonywania bez głupich pytań. To musiało wystarczyć. — Zbieraj manatki. Narobiłeś tyle hałasu, że nie możemy tu zostać, bo zaraz będzie więcej tych pierdolonych zasrańców. Dalej, ruszaj się — pogonił go, lekko machając przy tym bronią. — Znam miejsce, w którym możemy przeczekać.
Gdy Cecil narzucił z powrotem torbę na ramię, Logan ruszył wolnym i chwiejnym krokiem w stronę prowadzących na zaplecze drzwi. Opuścili sklep tylnym wyjściem i wyglądało na to, że większość trupów rzeczywiście skupiła się wokół sklepowej witryny. W niewielkim miasteczku nie było ich na szczęście dużo. Logan ruszył boczną uliczką, ostrożnie za każdym razem wychylając się zza rogu budynku i wypatrywał niebezpieczeństwa. Ominęli jeszcze dwa truposze, które bezładnie kręciły się na parkingu przed centrum handlowym i nie niepokojeni dotarli do sklepu meblowego. Reid przekręcił klamkę, a drzwi ustąpiły.
— Idź przodem — rozkazał, ponownie mierząc z broni do chłopaka.
W środku nie było jednak żadnego zagrożenia. Logan ciężkim krokiem minął wystawione na sprzedaż kanapy, wybierając prowadzące na górę schody. Zacisnął dłoń na ich poręczy, pozostawiając na niej czerwoną smugę i z wyraźnym trudem wszedł na piętro. Miejsce nie zostało splądrowane, ponieważ nie było tu nic cennego. Mijali przykładowo urządzone pomieszczenia, jakby spacerowali po muzeum dawnych czasów, choć przecież od tej rzeczywistości dzieliło ich zaledwie parę miesięcy. Wystarczyło kilka tygodni, by cywilizowany świat się załamał, a dobór kubków pod kolor zasłon w kuchni kompletnie stracił na znaczeniu.
Usiadł ostrożnie na kanapie w jednym z luksusowo urządzonych salonów, nie przejmując się krwawą plamą, którą zapewne pozostawi na jasnym obiciu. Rzucił przesiąkniętą krwią szmatę na stolik, a następnie uniósł się, by złapać koszulkę pod karkiem i z cichym syknięciem zsunąć ją z ciała, odsłaniając ranę postrzałową. Osunął się z powrotem na poduszki, by lufą broni wskazać na Cecila.
— Dalej. Bierz się do roboty.
Crystal Summers
— Kurwa. No tak. Jeszcze jakiś kundel by ci wlepił mandat za brak prawka — skomentował, kiwając głową ze zrozumieniem, ale nawet ten drobny i niepotrzebny ruch przypłacił nasilającymi się zawrotami. — Nie oddam ci broni. Sam rozumiesz. Takie czasy — zacytował jego argument z krzywym, zawadiackim uśmiechem, którym kiedyś musiał bez większego trudu dobierać się laskom do majtek.
Oparł się ramieniem o ścianę, bo nawet stanie wymagało zbyt wiele wysiłku, a następnie wysłuchał planu chłopaka, odczuwając narastające rozczarowanie. Nie było mowy, żeby w tym stanie pokonał dystans trzech kilometrów, nawet gdyby nie groziła im pogoń i cuchnące trupy. Pod palcami czuł, jak lepka krew przesiąka przez materiał. Jeśli chciał przeżyć, musiał myśleć szybko.
— Do dupy ten twój plan — skwitował szorstko. Broń uprawniała go podejmowania decyzji, a chłopak był mu coś winien, skoro zmarnował ostatnią kulkę na uratowanie jego krągłego tyłka. — Zrobimy inaczej, skaucie — zdecydował, próbując wyobrazić sobie gówniarza w mundurku. Cecil wyglądał na grzecznego chłopca, który zgarniał wszystkie odznaki, co było na rękę Loganowi. Skoro należał do dzielnych skautów, to znaczy, że przywykł do słuchania poleceń i ich wykonywania bez głupich pytań. To musiało wystarczyć. — Zbieraj manatki. Narobiłeś tyle hałasu, że nie możemy tu zostać, bo zaraz będzie więcej tych pierdolonych zasrańców. Dalej, ruszaj się — pogonił go, lekko machając przy tym bronią. — Znam miejsce, w którym możemy przeczekać.
Gdy Cecil narzucił z powrotem torbę na ramię, Logan ruszył wolnym i chwiejnym krokiem w stronę prowadzących na zaplecze drzwi. Opuścili sklep tylnym wyjściem i wyglądało na to, że większość trupów rzeczywiście skupiła się wokół sklepowej witryny. W niewielkim miasteczku nie było ich na szczęście dużo. Logan ruszył boczną uliczką, ostrożnie za każdym razem wychylając się zza rogu budynku i wypatrywał niebezpieczeństwa. Ominęli jeszcze dwa truposze, które bezładnie kręciły się na parkingu przed centrum handlowym i nie niepokojeni dotarli do sklepu meblowego. Reid przekręcił klamkę, a drzwi ustąpiły.
— Idź przodem — rozkazał, ponownie mierząc z broni do chłopaka.
W środku nie było jednak żadnego zagrożenia. Logan ciężkim krokiem minął wystawione na sprzedaż kanapy, wybierając prowadzące na górę schody. Zacisnął dłoń na ich poręczy, pozostawiając na niej czerwoną smugę i z wyraźnym trudem wszedł na piętro. Miejsce nie zostało splądrowane, ponieważ nie było tu nic cennego. Mijali przykładowo urządzone pomieszczenia, jakby spacerowali po muzeum dawnych czasów, choć przecież od tej rzeczywistości dzieliło ich zaledwie parę miesięcy. Wystarczyło kilka tygodni, by cywilizowany świat się załamał, a dobór kubków pod kolor zasłon w kuchni kompletnie stracił na znaczeniu.
Usiadł ostrożnie na kanapie w jednym z luksusowo urządzonych salonów, nie przejmując się krwawą plamą, którą zapewne pozostawi na jasnym obiciu. Rzucił przesiąkniętą krwią szmatę na stolik, a następnie uniósł się, by złapać koszulkę pod karkiem i z cichym syknięciem zsunąć ją z ciała, odsłaniając ranę postrzałową. Osunął się z powrotem na poduszki, by lufą broni wskazać na Cecila.
— Dalej. Bierz się do roboty.
Crystal Summers
Daddy
-
Whispers of lifeOn the corner of my bed,
and maybe on the beach.
You could do it on your own,
While you're looking at me.
Tak naprawdę Cecil wcale nie był odważny. Nie był ani hardy, ani brawurowy, a jego serce – w momencie gdy stał przed mężczyzną – biło tak mocno, że był niemal pewien, że wyskoczy mu z piersi.
Był tylko chłopcem, zaledwie dwudziestoparoletnim, któremu zabroniono się bać, bo każda obawa była zagrożeniem dla jego życia. Żyjąc w koszmarze sam stał się jego częścią. Gdyby nie to, nie stałby teraz przed Loganem, udając skauta, któremu brakowało zielonego mundurka.
Świat opierał się na wymianach – pieniądze nie miały wartości odkąd nie było nikogo, kto by ich pragnął. Liczyły się umiejętności, ale nawet one nie zdziałały nic przeciwko pistoletowi wymierzonemu prosto w niego.
Westchnął, gdy mężczyzna zanegował jego propozycję, a potem przewrócił oczami na drobną uszczypliwość. Miał rację. I był w zdecydowanie lepszej sytuacji mediatorskiej.
— Spoko. Warto było spróbować — mruknął tylko, niechętnie zerkając na broń.
Prychnął cicho, bo słowa mężczyzny brzmiały jakby wszystko – włącznie z okropna raną postrzałową – było jego winą. Do tej pory nigdy nie narobił bałaganu, poza tym nie spodziewał się truposzy w cichym środku starego marketu. A gdy go zaatakowały, wszystko działo się już tak szybko, że nie mógł powstrzymać walących się regałów, których hałas zapewne przyciągnął całą resztę obrzydliwych zombie.
Bardzo chciałby się więc nie zgodzić, ale nieznajomy miał rację. Im dłużej tu tkwili, tym mniejsze były ich szanse, żeby się stąd wydostać.
Narzucił na ramię plecak, poprawiając strzelbę, nadal całkowicie nieprzydatną tak jak płynna umiejętność komunikacji. Ostatni raz zerknął na mężczyznę, a potem wyszedł z budynku tylnym wyjściem w towarzystwie nieznajomego.
Rozglądając się po okolicy, Cecil dostrzegł wiele opustoszałych domów – ze zbitych szyb wystawały stare, brudne firanki, a parterowe mieszkania odsłaniały poniszczone meble, zbyt ciężkie by zabrać je ze sobą w chwili ucieczki. Pierwsze miesiące pamiętał jak przez mgłę: narastający chaos, panikę, zamykane szpitale. Egzekucje na ulicach i strzały, które do tej pory dźwięczały mu w uszach.
Pośpiech. Wieczny bieg przed siebie, w coraz większej ciemności. Ludzie nie byli gotowi na apokalipsę.
On nie był gotowy na apokalipsę.
Logan mógł dostrzec, że Cecil rzeczywiście całkiem nieźle słucha poleceń. Rozumie milczące gesty i znaczące spojrzenia, a trudny czas nauczył go bycia niesamowicie cicho, gdy skradali się do sklepu meblowego, który miał być ich tymczasową bazą. Co jakiś czas zerkał tylko na ranę mężczyzny, którą ten dociskał dłonią, ale chociaż wiele zdań cisnęło mu się na język, milczał mając nadzieję, że dotrą na miejsce zanim ten straci przytomność.
Wolałby nie stawać przed dylematem zostawienia go na pożarcie lub bycia pożartym razem z nim.
— Byłoby milej gdybyś przestał jednak machać bronią — powiedział cicho, wsuwając się do budynku. Schody zatrzeszczały pod jego stopami, a na palcach został kurz, gdy przytrzymał się drewnianej poręczy. Powietrze przesiąknięte było wilgocią, pleśnią wciśniętą w materiały i odorem śmierci, zapewne martwych szczurów lub innych, małych ssaków.
W zamkniętym pomieszczeniu poczuł pewną ulgę. Patrzył jak mężczyzna ciężko siada i zdejmuje z bólem koszulkę, odsłaniając zakrwawiony bok. Spojrzenie Summersa przesunęło się po spoconych mięśniach, napiętych i wymęczonych cierpieniem. Spokojną obserwację przerwał rozkaz, a potem otchłań pistoletowej lufy.
Plecak opadł ciężko obok kanapy, gdy Cecil zbliżył się do niej energicznie.
— Nie ruszaj się — polecił, a potem wyciągnął z plecaka to, co mogło posłużyć do przemycia rany — wyszła na wylot? — spytał, dopiero z bliska zauważając, czym rana była spowodowana. Postrzał, prawdopodobnie sądząc po charakterystycznie rozszarpanej tkance. Pochylił się nad mężczyzną, wsuwając dłoń między jego ciało a poduszki – palce przesunęły się po skórze, w końcu natrafiając na ranę z tyłu pleców. Podniósł wzrok na twarz Logana, znając już odpowiedź na swoje pytanie.
— Okej — mruknął do siebie. Trzy butelki wody spoczęły na kanapie, zaraz obok antyseptyku i małego, plastikowego pudełeczka — nie mam nic do znieczulenia — ostrzegł niepewnie, odkręcając jedną z butelek, którą nasączył kawałek materiału – plecak skrywał pewnie więcej pierdół niż niejeden pokój nastolatki, bo gdyby poszukać lepiej znalazłyby się tam fajki, zapalniczka, zszywacz (bez zszywaczy) i breloczek z rakietą kosmiczną.
Była też szmatka.
Zgarnął potargane włosy z twarzy, a potem zabrał się za przemywanie rany, uważnie oczyszczając jej krawędzie.
— Weź ręce — poprosił, dla większej wygody klękając przed nim, starając się zachować zimną krew, gdy osocze oblepiło jego palce. Po wodzie przyszedł czas na antyseptyk, ale nim polał ranę, zawahał się i podał mężczyźnie zwinięty rulon bandażu — wsadź między zęby — poprosił cicho, wyraźnie zmartwiony — potem postaram się to zszyć. A potem tył. I nie wiem czy nie dostaniesz później gorączki więc...Po prostu wsadź to do ust, dobrze? — mruknął, ocierając czoło przedramieniem, jedną z dłoni otwierając pudełko w którym znajdował się zestaw igieł. Niezbyt ostre, ale musiało wystarczyć.
Tak jak jego talent do zszywania ludzi.
Nienajlepszy, ale innej opcji nie posiadali.
Logan Reid
Był tylko chłopcem, zaledwie dwudziestoparoletnim, któremu zabroniono się bać, bo każda obawa była zagrożeniem dla jego życia. Żyjąc w koszmarze sam stał się jego częścią. Gdyby nie to, nie stałby teraz przed Loganem, udając skauta, któremu brakowało zielonego mundurka.
Świat opierał się na wymianach – pieniądze nie miały wartości odkąd nie było nikogo, kto by ich pragnął. Liczyły się umiejętności, ale nawet one nie zdziałały nic przeciwko pistoletowi wymierzonemu prosto w niego.
Westchnął, gdy mężczyzna zanegował jego propozycję, a potem przewrócił oczami na drobną uszczypliwość. Miał rację. I był w zdecydowanie lepszej sytuacji mediatorskiej.
— Spoko. Warto było spróbować — mruknął tylko, niechętnie zerkając na broń.
Prychnął cicho, bo słowa mężczyzny brzmiały jakby wszystko – włącznie z okropna raną postrzałową – było jego winą. Do tej pory nigdy nie narobił bałaganu, poza tym nie spodziewał się truposzy w cichym środku starego marketu. A gdy go zaatakowały, wszystko działo się już tak szybko, że nie mógł powstrzymać walących się regałów, których hałas zapewne przyciągnął całą resztę obrzydliwych zombie.
Bardzo chciałby się więc nie zgodzić, ale nieznajomy miał rację. Im dłużej tu tkwili, tym mniejsze były ich szanse, żeby się stąd wydostać.
Narzucił na ramię plecak, poprawiając strzelbę, nadal całkowicie nieprzydatną tak jak płynna umiejętność komunikacji. Ostatni raz zerknął na mężczyznę, a potem wyszedł z budynku tylnym wyjściem w towarzystwie nieznajomego.
Rozglądając się po okolicy, Cecil dostrzegł wiele opustoszałych domów – ze zbitych szyb wystawały stare, brudne firanki, a parterowe mieszkania odsłaniały poniszczone meble, zbyt ciężkie by zabrać je ze sobą w chwili ucieczki. Pierwsze miesiące pamiętał jak przez mgłę: narastający chaos, panikę, zamykane szpitale. Egzekucje na ulicach i strzały, które do tej pory dźwięczały mu w uszach.
Pośpiech. Wieczny bieg przed siebie, w coraz większej ciemności. Ludzie nie byli gotowi na apokalipsę.
On nie był gotowy na apokalipsę.
Logan mógł dostrzec, że Cecil rzeczywiście całkiem nieźle słucha poleceń. Rozumie milczące gesty i znaczące spojrzenia, a trudny czas nauczył go bycia niesamowicie cicho, gdy skradali się do sklepu meblowego, który miał być ich tymczasową bazą. Co jakiś czas zerkał tylko na ranę mężczyzny, którą ten dociskał dłonią, ale chociaż wiele zdań cisnęło mu się na język, milczał mając nadzieję, że dotrą na miejsce zanim ten straci przytomność.
Wolałby nie stawać przed dylematem zostawienia go na pożarcie lub bycia pożartym razem z nim.
— Byłoby milej gdybyś przestał jednak machać bronią — powiedział cicho, wsuwając się do budynku. Schody zatrzeszczały pod jego stopami, a na palcach został kurz, gdy przytrzymał się drewnianej poręczy. Powietrze przesiąknięte było wilgocią, pleśnią wciśniętą w materiały i odorem śmierci, zapewne martwych szczurów lub innych, małych ssaków.
W zamkniętym pomieszczeniu poczuł pewną ulgę. Patrzył jak mężczyzna ciężko siada i zdejmuje z bólem koszulkę, odsłaniając zakrwawiony bok. Spojrzenie Summersa przesunęło się po spoconych mięśniach, napiętych i wymęczonych cierpieniem. Spokojną obserwację przerwał rozkaz, a potem otchłań pistoletowej lufy.
Plecak opadł ciężko obok kanapy, gdy Cecil zbliżył się do niej energicznie.
— Nie ruszaj się — polecił, a potem wyciągnął z plecaka to, co mogło posłużyć do przemycia rany — wyszła na wylot? — spytał, dopiero z bliska zauważając, czym rana była spowodowana. Postrzał, prawdopodobnie sądząc po charakterystycznie rozszarpanej tkance. Pochylił się nad mężczyzną, wsuwając dłoń między jego ciało a poduszki – palce przesunęły się po skórze, w końcu natrafiając na ranę z tyłu pleców. Podniósł wzrok na twarz Logana, znając już odpowiedź na swoje pytanie.
— Okej — mruknął do siebie. Trzy butelki wody spoczęły na kanapie, zaraz obok antyseptyku i małego, plastikowego pudełeczka — nie mam nic do znieczulenia — ostrzegł niepewnie, odkręcając jedną z butelek, którą nasączył kawałek materiału – plecak skrywał pewnie więcej pierdół niż niejeden pokój nastolatki, bo gdyby poszukać lepiej znalazłyby się tam fajki, zapalniczka, zszywacz (bez zszywaczy) i breloczek z rakietą kosmiczną.
Była też szmatka.
Zgarnął potargane włosy z twarzy, a potem zabrał się za przemywanie rany, uważnie oczyszczając jej krawędzie.
— Weź ręce — poprosił, dla większej wygody klękając przed nim, starając się zachować zimną krew, gdy osocze oblepiło jego palce. Po wodzie przyszedł czas na antyseptyk, ale nim polał ranę, zawahał się i podał mężczyźnie zwinięty rulon bandażu — wsadź między zęby — poprosił cicho, wyraźnie zmartwiony — potem postaram się to zszyć. A potem tył. I nie wiem czy nie dostaniesz później gorączki więc...Po prostu wsadź to do ust, dobrze? — mruknął, ocierając czoło przedramieniem, jedną z dłoni otwierając pudełko w którym znajdował się zestaw igieł. Niezbyt ostre, ale musiało wystarczyć.
Tak jak jego talent do zszywania ludzi.
Nienajlepszy, ale innej opcji nie posiadali.
Logan Reid
Beza
-
Whispers of lifeWhat would you do if there was nothing holding you back?
Nie schował broni, a gdy Cecil zbliżył się do niego, by sprawdzić ranę na plecach, zimna lufa pistoletu naparła na jego klatkę piersiową. Apokalipsa to nie konkurs popularności, więc Logan nie musiał być miły. Już pierwszego dnia ludzie zapomnieli, czym są dobre maniery, nie potrzebowali też wiele więcej czasu, by w niepamięć poszła życzliwość. Zasady rządzące światem szybko uległy brutalnej aktualizacji.
Obserwował działania chłopaka podejrzliwie. Gówniarz sprawiał wrażenie dobrego dzieciaka, ale pozory lubiły mylić, a Reid był boleśnie świadom tego, że znajdował się na łasce nieznajomego. Skoro magazynek spluwy był pusty, nie mógłby się nawet skutecznie bronić, gdyby ten coś odjebał. Nawet zresztą wtedy jego szanse na przeżycie były marne. Syknął cicho, gdy Cecil zaczął oczyszczać ranę, a potem zacisnął zęby, próbując udawać, że odkażanie w ogóle go nie rusza. Zgrywał twardziela, choć tak naprawdę nie było przed kim. Coraz więcej energii wymagało od niego zachowanie przytomności. Obraz się rozmazywał, a ból stawał się niemożliwy do zignorowania.
Nie miał dość siły, by wdawać się w dyskusje, więc przyjął od niego bandaż, mając nadzieję, że Cecil wie, co robi. Ręce mu nie drżały, a w dużych oczach błyszczała jedynie troska i determinacja, która dawałyby Loganowi nadzieję, gdyby tylko ten był nieco bardziej pozytywnym gościem.
— A potem dasz mi buziaczka, żeby nie bolało? — mruknął ironicznie, zanim wsunął materiał do ust.
Jeszcze przez chwilę próbował pozornie kontrolować sytuację, ale gdy igła zagłębiła się w obolałe ciało, pistolet wylądował na miękkich poduszkach, w które Logan gwałtownie wbił palce. Dyszał ciężko przekleństwa przez wciśnięty w wargi bandaż. Rzucił tylko surowe spojrzenie w stronę Summersa, chcąc go w ten sposób pogonić.
W końcu jednak odchylił głowę do tyłu, wbijając spojrzenie w kasetony zawieszone wysoko nad nimi. Mięśnie na jego brzuchu spinały się spazmatycznie, a krople potu spływały po rozgrzanej skórze. Logan za wszelką cenę próbował zachować przytomność, choć perspektywa ucieczki przed zmęczeniem i cierpieniem w kompletną pustkę nigdy nie wydawała się tak kusząca. Nie uległ jej, choć z każdym kolejnym przeciągnięciem nici coraz bezwstydniej tłumił warkliwe krzyki w bandażu. W końcu jednak nawet one zaczęły słabnąć.
Potrzebował chwili po zszyciu pierwszej rany. Łapał gwałtownie powietrze, gdy mroczki tańczyły mu przed oczami. Błądził nieobecnym spojrzeniem po piegowatej buzi Cecila, a jego ruchy były ociężałe i nieporadne. Odchylił się jednak w kanapie, niemo nakazując chłopakowi dokończenie zadania.
Dwa razy niemal stracił przytomność, a po wszystkim wypluł bandaż na podłogę i ciężko dysząc, opadł z powrotem na kanapę. Chciał jeszcze coś powiedzieć, wyciągnął też dłoń w kierunku porzuconej broni, ale nie zdołał jej dosięgnąć. Odpłynął, gdy udręczone ciało nie miało już dość siły, by stawiać opór zmęczeniu, jego tors unosił się jednak wciąż w płytkich oddechach, świadcząc o tym, że wbrew logice nadal żył.
I zawdzięczał to chłopakowi.
Przebudził się kilka godzin później, gdy sklep pogrążony był w głębokim mroku i głębokiej ciszy. Instynktownie poderwał się do siadu, co spowodowało gwałtowny ból i wyrwało spomiędzy spierzchniętych, spragnionych ust szorstkie przekleństwo. Uniósł dłoń do boku, by dotknąć starannie opatrzonej rany i przypomnieć sobie o zaradnym gówniarzu, który wyciągnął go z tego gówna. Rozejrzał się szybko wokół zarówno w poszukiwaniu swojego pistoletu, jak i Cecila. Chłopak miał ze sobą zapasy i wspomniał o bezpiecznej kryjówce, a skoro taki był z niego skaut to chyba nie zostawiłby rannego na pastwę truposzy?
Logan mruknął poirytowany chwilą słabości, czekając, aż wzrok przyzwyczai mu się do mroku i pozwoli ocenić, jak bardzo chujowa była sytuacji, w której obecnie tkwił.
Crystal Summers
Obserwował działania chłopaka podejrzliwie. Gówniarz sprawiał wrażenie dobrego dzieciaka, ale pozory lubiły mylić, a Reid był boleśnie świadom tego, że znajdował się na łasce nieznajomego. Skoro magazynek spluwy był pusty, nie mógłby się nawet skutecznie bronić, gdyby ten coś odjebał. Nawet zresztą wtedy jego szanse na przeżycie były marne. Syknął cicho, gdy Cecil zaczął oczyszczać ranę, a potem zacisnął zęby, próbując udawać, że odkażanie w ogóle go nie rusza. Zgrywał twardziela, choć tak naprawdę nie było przed kim. Coraz więcej energii wymagało od niego zachowanie przytomności. Obraz się rozmazywał, a ból stawał się niemożliwy do zignorowania.
Nie miał dość siły, by wdawać się w dyskusje, więc przyjął od niego bandaż, mając nadzieję, że Cecil wie, co robi. Ręce mu nie drżały, a w dużych oczach błyszczała jedynie troska i determinacja, która dawałyby Loganowi nadzieję, gdyby tylko ten był nieco bardziej pozytywnym gościem.
— A potem dasz mi buziaczka, żeby nie bolało? — mruknął ironicznie, zanim wsunął materiał do ust.
Jeszcze przez chwilę próbował pozornie kontrolować sytuację, ale gdy igła zagłębiła się w obolałe ciało, pistolet wylądował na miękkich poduszkach, w które Logan gwałtownie wbił palce. Dyszał ciężko przekleństwa przez wciśnięty w wargi bandaż. Rzucił tylko surowe spojrzenie w stronę Summersa, chcąc go w ten sposób pogonić.
W końcu jednak odchylił głowę do tyłu, wbijając spojrzenie w kasetony zawieszone wysoko nad nimi. Mięśnie na jego brzuchu spinały się spazmatycznie, a krople potu spływały po rozgrzanej skórze. Logan za wszelką cenę próbował zachować przytomność, choć perspektywa ucieczki przed zmęczeniem i cierpieniem w kompletną pustkę nigdy nie wydawała się tak kusząca. Nie uległ jej, choć z każdym kolejnym przeciągnięciem nici coraz bezwstydniej tłumił warkliwe krzyki w bandażu. W końcu jednak nawet one zaczęły słabnąć.
Potrzebował chwili po zszyciu pierwszej rany. Łapał gwałtownie powietrze, gdy mroczki tańczyły mu przed oczami. Błądził nieobecnym spojrzeniem po piegowatej buzi Cecila, a jego ruchy były ociężałe i nieporadne. Odchylił się jednak w kanapie, niemo nakazując chłopakowi dokończenie zadania.
Dwa razy niemal stracił przytomność, a po wszystkim wypluł bandaż na podłogę i ciężko dysząc, opadł z powrotem na kanapę. Chciał jeszcze coś powiedzieć, wyciągnął też dłoń w kierunku porzuconej broni, ale nie zdołał jej dosięgnąć. Odpłynął, gdy udręczone ciało nie miało już dość siły, by stawiać opór zmęczeniu, jego tors unosił się jednak wciąż w płytkich oddechach, świadcząc o tym, że wbrew logice nadal żył.
I zawdzięczał to chłopakowi.
Przebudził się kilka godzin później, gdy sklep pogrążony był w głębokim mroku i głębokiej ciszy. Instynktownie poderwał się do siadu, co spowodowało gwałtowny ból i wyrwało spomiędzy spierzchniętych, spragnionych ust szorstkie przekleństwo. Uniósł dłoń do boku, by dotknąć starannie opatrzonej rany i przypomnieć sobie o zaradnym gówniarzu, który wyciągnął go z tego gówna. Rozejrzał się szybko wokół zarówno w poszukiwaniu swojego pistoletu, jak i Cecila. Chłopak miał ze sobą zapasy i wspomniał o bezpiecznej kryjówce, a skoro taki był z niego skaut to chyba nie zostawiłby rannego na pastwę truposzy?
Logan mruknął poirytowany chwilą słabości, czekając, aż wzrok przyzwyczai mu się do mroku i pozwoli ocenić, jak bardzo chujowa była sytuacji, w której obecnie tkwił.
Crystal Summers
Daddy
-
Whispers of lifeOn the corner of my bed,
and maybe on the beach.
You could do it on your own,
While you're looking at me.
Dobre przysłowie brzmiało: Im szybciej, tym lepiej. Cecil bardzo wziął je sobie do serca, oczyszczając rany i walcząc z czasem, który działał na ich niekorzyść. Twardniejące z bólu mięśnie utrudniały mu działanie, a silne pięści jak kat czaiły się po boku, gotowe odepchnąć go lub uderzyć, gdy cierpienie będzie zbyt silne, a ludzkie odruchy zbyt zwierzęce. Dłonie miał od krwi – smukłe palce pokryły się czerwienią i z tego wszystkiego Summers zapomniał odgryźć się za głupi i nikomu niepotrzebny tekst.
Jasne, jeśli by chciał, dałby mu nawet dwa buziaczki, bo może wtedy przestałby warczeć jak wygłodniały kundel.
Igła z trudem przebiła się przez twardą skórę, ale spełniła swoje zadanie. Nić przeszła przez oczyszczone płaty skóry, łącząc ją ze sobą starannym szwem. Próbował kontrolować oddech, ale trochę cieszył się, że mężczyzna odwrócił spojrzenie. Był spocony, niemal tak jak wyprężony brzuch o godnych podziwu, wyrzeźbionych mięśniach. Kiedy Cecil uniósł wzrok, krótko prześlizgnął się po półnagim ciele – ideale, za którym kobiety prawdopodobnie szalały, a które było narzędziem by przeżyć w tym zgniłym i zrujnowanym świecie. Summers był raczej chudy i wątły, ale ratowała go zwinność i bystry umysł.
Jednak w starciu z masywnym przeciwnikiem, stuprocentowo nie miałby żadnych szans.
— Jeszcze trochę — szepnął, świadomy, że umysł mężczyzny najpewniej nie przyjmuje już żadnych innych bodźców oprócz paraliżującego bólu. Ostatnie pociągnięcie zamknęło ranę na brzuchu, a Cecil zabezpieczył ją jeszcze bandażem.
Patrzył bezradnie na mokrą od potu twarz mężczyzny, ale tak jak w milczeniu kazał mu dalej działać, tak w milczeniu Cecil zabrał się za ranę na plecach, pracując takim samym schematem jak poprzednio – oczyścił ranę, dostrzegając obrzęk oraz stan zapalny i ignorując bolesne drżenie ciała, wbijał igłę głęboko, łatając skórę. Przy tym obrażeniu, facet powinien już nie żyć. Cokolwiek więc trzymało go przy życiu, powinien być temu wdzięczny.
Ciało upadło bezwładnie na kanapę, a Cecil poderwał się, odrzucając na bok resztki bandażu.
— Hej, słyszysz mnie?! — wyszeptał nerwowo, szybko wycierając ręce w spodnie, a następnie dotykając nimi szorstkiego policzka nieprzytomnego mężczyzny. Oddychał płytko, co wywołało ulgę, ale był rozpalony – skóra parzyła jego palce, gdy ocierał z niej kurz i pot. Cecil na moment opadł tyłkiem na ziemię, w końcu wzdychając ciężko. Przez chwilę przyglądał się mężczyźnie, aż kątem oka nie dostrzegł leżącej nieopodal broni. Sięgnął po nią, trzymając ją ostrożnie, a potem z cichym kliknięciem otworzył magazynek.
W środku nie było ani jednej kuli.
— Dupek — burknął, odkładając broń na swoje miejsce, a potem dźwignął się w miejsca. Wyczyścił swoje ręce, a potem zgarnął brudne od krwi przyrządy do plecaka. Namoczył kawałek materiału wodą, kucając przy głowie Logana i ocierając delikatnie jego twarz, chcąc przy okazji odrobinę zbić gorączkę. Za leki musiały wystarczyć dwie tabletki przeciwbólowe, które rozpuścił i podał mężczyźnie w śpiku, unosząc jego głowę, a potem ocierając kąciki ust z wilgoci. Nie znalazł nigdzie ani jednego koca, za to wyciągnął z jednego z łóżek prześcieradło, którym okrył ciało Logana, pozwalając mu w końcu wypocząć. Za oknem robiło się coraz ciemniej, Cecil jednak wykorzystał kilka ostatnich promieni słońca, żeby wyciągnąć dwie puszki mielonki i krakersy. Więcej jedzenia miał w swojej kryjówce, ale wychodzenie teraz było czystym samobójstwem.
Jeszcze dwa razy schłodził twarz mężczyzny, w końcu padając na niedalekie, dwuosobowe łóżko. Miękki materac zapadł się pod drobnym ciężarem jego ciała i chociaż Cecil chciał pilnować stanu poszkodowanego, nie zorientował siew którym momencie przysnął płytkim i czujnym snem z którego wyrwało go dopiero ciche, zachrypnięte przekleństwo.
W pierwszym momencie serce zabiło mu mocniej – od czasu apokalipsy, człowieka nabawiał się dziwnych odruchów pełnych strachu i niepokoju. Dopiero po chwili przypomniał sobie gdzie jest – i to nie sam. Obrócił więc głowę, spoglądając w ciemności na siedzącą sylwetkę mężczyzny, zlewającą się w jeden, ogromny i czarny punkt.
— Uważaj — powiedział cicho, wyraźnie zaspanym głosem — bo szwy puszczą — upomniał go, przekręcając się na bok i wtulając policzek w ozdobną poduszkę. Pachniała wilgocią i kurzem, ale był tak obolały, że ledwo zwrócił na to uwagę.
— Przy kanapie postawiłem Ci wodę i jedzenie. Tylko tyle mam, musi wystarczyć do rana. Pij. Bardzo gorączkowałeś — odwrócił spojrzenie, zerkając na ciemne niebo za oknem. Był jakiś plus tego całego syfu – wszędzie było widać gwiazdy bardzo wyraźnie i Cecil lubił je oglądać nocami, kiedy nie mógł spać.
Logan Reid
Jasne, jeśli by chciał, dałby mu nawet dwa buziaczki, bo może wtedy przestałby warczeć jak wygłodniały kundel.
Igła z trudem przebiła się przez twardą skórę, ale spełniła swoje zadanie. Nić przeszła przez oczyszczone płaty skóry, łącząc ją ze sobą starannym szwem. Próbował kontrolować oddech, ale trochę cieszył się, że mężczyzna odwrócił spojrzenie. Był spocony, niemal tak jak wyprężony brzuch o godnych podziwu, wyrzeźbionych mięśniach. Kiedy Cecil uniósł wzrok, krótko prześlizgnął się po półnagim ciele – ideale, za którym kobiety prawdopodobnie szalały, a które było narzędziem by przeżyć w tym zgniłym i zrujnowanym świecie. Summers był raczej chudy i wątły, ale ratowała go zwinność i bystry umysł.
Jednak w starciu z masywnym przeciwnikiem, stuprocentowo nie miałby żadnych szans.
— Jeszcze trochę — szepnął, świadomy, że umysł mężczyzny najpewniej nie przyjmuje już żadnych innych bodźców oprócz paraliżującego bólu. Ostatnie pociągnięcie zamknęło ranę na brzuchu, a Cecil zabezpieczył ją jeszcze bandażem.
Patrzył bezradnie na mokrą od potu twarz mężczyzny, ale tak jak w milczeniu kazał mu dalej działać, tak w milczeniu Cecil zabrał się za ranę na plecach, pracując takim samym schematem jak poprzednio – oczyścił ranę, dostrzegając obrzęk oraz stan zapalny i ignorując bolesne drżenie ciała, wbijał igłę głęboko, łatając skórę. Przy tym obrażeniu, facet powinien już nie żyć. Cokolwiek więc trzymało go przy życiu, powinien być temu wdzięczny.
Ciało upadło bezwładnie na kanapę, a Cecil poderwał się, odrzucając na bok resztki bandażu.
— Hej, słyszysz mnie?! — wyszeptał nerwowo, szybko wycierając ręce w spodnie, a następnie dotykając nimi szorstkiego policzka nieprzytomnego mężczyzny. Oddychał płytko, co wywołało ulgę, ale był rozpalony – skóra parzyła jego palce, gdy ocierał z niej kurz i pot. Cecil na moment opadł tyłkiem na ziemię, w końcu wzdychając ciężko. Przez chwilę przyglądał się mężczyźnie, aż kątem oka nie dostrzegł leżącej nieopodal broni. Sięgnął po nią, trzymając ją ostrożnie, a potem z cichym kliknięciem otworzył magazynek.
W środku nie było ani jednej kuli.
— Dupek — burknął, odkładając broń na swoje miejsce, a potem dźwignął się w miejsca. Wyczyścił swoje ręce, a potem zgarnął brudne od krwi przyrządy do plecaka. Namoczył kawałek materiału wodą, kucając przy głowie Logana i ocierając delikatnie jego twarz, chcąc przy okazji odrobinę zbić gorączkę. Za leki musiały wystarczyć dwie tabletki przeciwbólowe, które rozpuścił i podał mężczyźnie w śpiku, unosząc jego głowę, a potem ocierając kąciki ust z wilgoci. Nie znalazł nigdzie ani jednego koca, za to wyciągnął z jednego z łóżek prześcieradło, którym okrył ciało Logana, pozwalając mu w końcu wypocząć. Za oknem robiło się coraz ciemniej, Cecil jednak wykorzystał kilka ostatnich promieni słońca, żeby wyciągnąć dwie puszki mielonki i krakersy. Więcej jedzenia miał w swojej kryjówce, ale wychodzenie teraz było czystym samobójstwem.
Jeszcze dwa razy schłodził twarz mężczyzny, w końcu padając na niedalekie, dwuosobowe łóżko. Miękki materac zapadł się pod drobnym ciężarem jego ciała i chociaż Cecil chciał pilnować stanu poszkodowanego, nie zorientował siew którym momencie przysnął płytkim i czujnym snem z którego wyrwało go dopiero ciche, zachrypnięte przekleństwo.
W pierwszym momencie serce zabiło mu mocniej – od czasu apokalipsy, człowieka nabawiał się dziwnych odruchów pełnych strachu i niepokoju. Dopiero po chwili przypomniał sobie gdzie jest – i to nie sam. Obrócił więc głowę, spoglądając w ciemności na siedzącą sylwetkę mężczyzny, zlewającą się w jeden, ogromny i czarny punkt.
— Uważaj — powiedział cicho, wyraźnie zaspanym głosem — bo szwy puszczą — upomniał go, przekręcając się na bok i wtulając policzek w ozdobną poduszkę. Pachniała wilgocią i kurzem, ale był tak obolały, że ledwo zwrócił na to uwagę.
— Przy kanapie postawiłem Ci wodę i jedzenie. Tylko tyle mam, musi wystarczyć do rana. Pij. Bardzo gorączkowałeś — odwrócił spojrzenie, zerkając na ciemne niebo za oknem. Był jakiś plus tego całego syfu – wszędzie było widać gwiazdy bardzo wyraźnie i Cecil lubił je oglądać nocami, kiedy nie mógł spać.
Logan Reid
Beza
-
Whispers of lifeWhat would you do if there was nothing holding you back?
Z początku Logan spał ciężko, oddychając płytko i się nie poruszając, ale z upływem czasu zaczęły prześladować go koszmary. Nikt zresztą nie spał już spokojnie, od kiedy ludzkość zmuszona była żyć w złym śnie, z którego nie mogła się obudzić, a władzę nad światem przejęły zgniłe skurwiele. Wszyscy, którym udało się przeżyć, nieustannie pozostawali chorobliwie czujni. A ciągły stan zagrożenia sprawiał, że ludzie odruchy zamierały. Każdy dbał już tylko o siebie, chyba że był głupcem takim jak Cecil.
Większość sennych majaków Reida dotyczyła wydarzeń z samego początku apokalipsy, kiedy ludziom kompletnie odbiło, a on stracił żonę i syna. Nigdy nie wybaczył sobie, że ich nie ocalił, ale właśnie to wydarzenie sprawiło, że przyswoił sobie obowiązujące podczas apokalipsy brutalne zasady. Zrozumiał, że zaufanie odeszło już dawno do lamusa, a jak się chciało być dobrym, to trzeba było mieć naprawdę twardą dupę. Nie udało mu się krwawo zemścić na tamtych pojebach, ale nigdy więcej już nie popełnił podobnego błędu.
Apokalipsa nie była czasem bohaterów, ale zimnych i wyrachowanych dupków.
Poruszał się niespokojnie i nerwowo podczas snu. Na jego skroniach perliły się kropelki potu, a spomiędzy spierzchniętych warg wyrywały się nerwowe pomruki i warknięcia, a raz nawet zbolały krzyk, który jednak niespodziewanie się urwał. Powrót do rzeczywistości nie był wybawieniem, a oznaczał zanurzenie się w tym całym morzu gówna aż po sam czubek głowy.
Potrzebował chwili, by zorientować się w sytuacji i oceniać ostatnie wydarzenia. Słaby i cichy głos chłopaka ledwie przedarł się przez tępy ból głowy i galopujące myśli. Logan przypomniał sobie, dlaczego znalazł się w tej sytuacji i wiedział, że zemści się na człowieku, który wpakował mu kulkę. To właśnie pragnienie wymierzenia sprawiedliwości trzymało go jeszcze przy życiu, podczas gdy ciało było poranione i obolałe. Nawet brany ostrożnie oddech sprawiał mu ból.
Cichy pomruk musiał wystarczyć Cecilowi za podziękowania. Logan powoli schylił się, by sięgnąć po butelkę. Odkręcił ją, a następnie wziął kilka łyków. Pierwszym niemal się zakrztusił, ale nie spodziewał się, że czysta woda mogła smakować tak dobrze. Otarł wargi wierzchem dłoni i pochylony lekko na siedzisku ponownie zerknął w kierunku chłopaka. Widział zarys jego drobnej sylwetki na kanapie, kiedyś uznałby ją może za seksowna, ale teraz była jedynie bezbronna. Wciąż go jeszcze potrzebował, skoro Cecil posiadał więcej zapasów i kryjówkę, do której gotów był tak grzecznie go zaprowadzić.
Zemsta musiała poczekać. Reid najpierw musiał dojść do siebie.
Uśmiechnął się krzywo, zakręcił butelkę, a następnie rzucił ją tak, by upadła na materac obok gówniarza. Nie sięgnął po jedzenie, bo nie był pewien, czy jest w stanie cokolwiek przełknąć i zatrzymać na dłużej w żołądku.
— Co tak się rozwalasz, jak kociak w rui na tym łóżku — mruknął. Przez chwilę rozważał próbę podniesienia się z kanapy, ale szybko zrezygnował z tego pomysłu, kładąc się ostrożnie na oparciu. Miał nadzieję, że kryjówka Cecila znajduje się na tyle blisko, by dotarł do niej o własnych siłach. Nie mogli zostać dłużej w sklepie. Powinni wyruszyć o świecie, a ten za godzinę zamajaczy na horyzoncie. — Nie wiesz, że jak się kogoś ratuje, to trzeba najpierw zadbać o siebie? Nie przyszło ci do głowy, żeby mnie związać chociaż? Bo wiesz, teraz to już za późno. Zjebałeś — stwierdził obojętnie, przesuwając dłonią po obiciu kanapy, żeby przysunąć bliżej siebie pistolet. — Ty na serio jesteś skautem? — dodał sceptycznie, ale to przynajmniej uzasadniałoby heroizm i altruizm dzieciaka, który ktoś bardziej praktyczny nazwałby naiwnością.
Crystal Summers
Większość sennych majaków Reida dotyczyła wydarzeń z samego początku apokalipsy, kiedy ludziom kompletnie odbiło, a on stracił żonę i syna. Nigdy nie wybaczył sobie, że ich nie ocalił, ale właśnie to wydarzenie sprawiło, że przyswoił sobie obowiązujące podczas apokalipsy brutalne zasady. Zrozumiał, że zaufanie odeszło już dawno do lamusa, a jak się chciało być dobrym, to trzeba było mieć naprawdę twardą dupę. Nie udało mu się krwawo zemścić na tamtych pojebach, ale nigdy więcej już nie popełnił podobnego błędu.
Apokalipsa nie była czasem bohaterów, ale zimnych i wyrachowanych dupków.
Poruszał się niespokojnie i nerwowo podczas snu. Na jego skroniach perliły się kropelki potu, a spomiędzy spierzchniętych warg wyrywały się nerwowe pomruki i warknięcia, a raz nawet zbolały krzyk, który jednak niespodziewanie się urwał. Powrót do rzeczywistości nie był wybawieniem, a oznaczał zanurzenie się w tym całym morzu gówna aż po sam czubek głowy.
Potrzebował chwili, by zorientować się w sytuacji i oceniać ostatnie wydarzenia. Słaby i cichy głos chłopaka ledwie przedarł się przez tępy ból głowy i galopujące myśli. Logan przypomniał sobie, dlaczego znalazł się w tej sytuacji i wiedział, że zemści się na człowieku, który wpakował mu kulkę. To właśnie pragnienie wymierzenia sprawiedliwości trzymało go jeszcze przy życiu, podczas gdy ciało było poranione i obolałe. Nawet brany ostrożnie oddech sprawiał mu ból.
Cichy pomruk musiał wystarczyć Cecilowi za podziękowania. Logan powoli schylił się, by sięgnąć po butelkę. Odkręcił ją, a następnie wziął kilka łyków. Pierwszym niemal się zakrztusił, ale nie spodziewał się, że czysta woda mogła smakować tak dobrze. Otarł wargi wierzchem dłoni i pochylony lekko na siedzisku ponownie zerknął w kierunku chłopaka. Widział zarys jego drobnej sylwetki na kanapie, kiedyś uznałby ją może za seksowna, ale teraz była jedynie bezbronna. Wciąż go jeszcze potrzebował, skoro Cecil posiadał więcej zapasów i kryjówkę, do której gotów był tak grzecznie go zaprowadzić.
Zemsta musiała poczekać. Reid najpierw musiał dojść do siebie.
Uśmiechnął się krzywo, zakręcił butelkę, a następnie rzucił ją tak, by upadła na materac obok gówniarza. Nie sięgnął po jedzenie, bo nie był pewien, czy jest w stanie cokolwiek przełknąć i zatrzymać na dłużej w żołądku.
— Co tak się rozwalasz, jak kociak w rui na tym łóżku — mruknął. Przez chwilę rozważał próbę podniesienia się z kanapy, ale szybko zrezygnował z tego pomysłu, kładąc się ostrożnie na oparciu. Miał nadzieję, że kryjówka Cecila znajduje się na tyle blisko, by dotarł do niej o własnych siłach. Nie mogli zostać dłużej w sklepie. Powinni wyruszyć o świecie, a ten za godzinę zamajaczy na horyzoncie. — Nie wiesz, że jak się kogoś ratuje, to trzeba najpierw zadbać o siebie? Nie przyszło ci do głowy, żeby mnie związać chociaż? Bo wiesz, teraz to już za późno. Zjebałeś — stwierdził obojętnie, przesuwając dłonią po obiciu kanapy, żeby przysunąć bliżej siebie pistolet. — Ty na serio jesteś skautem? — dodał sceptycznie, ale to przynajmniej uzasadniałoby heroizm i altruizm dzieciaka, który ktoś bardziej praktyczny nazwałby naiwnością.
Crystal Summers
Daddy
-
Whispers of lifeOn the corner of my bed,
and maybe on the beach.
You could do it on your own,
While you're looking at me.
Butelka upadła obok jego ciała, a Cecil odwrócił spojrzenie od jaśniejącego z minuty na minutę nieba. Materac cichutko ugiął się pod jego ciężarem, gdy unosił się na łokciu, by znowu skupić uwagę na mężczyźnie. Nie widział nic złego w kokoszeniu się na wygodnym miejscu, kiedy przez większość czasu musiał zadowolić się twardą podłogą i kilkoma kocami. Materace, które zniósł do starej stacji radiowej zostawiał na zimniejszy czas, gdy od podłogi za mocno ciągnęło. W aktualnym świecie, prawdziwe łózko było komfortem wartym każdej ceny.
— A co, chcesz się przyłączyć? — spytał zaczepnie i chociaż ciemność częściowo skrywała jego twarz, łatwo było dosłyszeć w jego głosie drobny uśmiech.
Odkręcił wodę, upijając z niej mały łyk. Nie myślał jeszcze o tym, jak dostaną się do jego kryjówki. Nad ranem jednak mieli większe szanse by się tam dostać, bez napotkania dużej ilości trupów – te żerowały na zwierzętach, które po nocy wychodziły na pola. Miasta już dawno pozbawione były bezpańskich kotów i psów; zombie nie kierowały się jakimkolwiek planem, a jedynie instynktownie próbowały przetrwać, rzucając się na żywe mięso, gdy tylko wyczuły mocno bijące serce.
Jeśli wróciliby drogą, którą przyszedł, prawdopodobnie po dwóch godzinach byliby na miejscu. Może trzech, jeśli kondycja nieznajomego nagle uległaby pogorszeniu.
— Nie przyszło Ci do głowy, że to zrobiłem? — spytał retorycznie, przewracając oczami i ponownie padając na plecy, tym razem wpatrując się w rzędy ogromnych kasetonów nad głową — w broni nie ma nabojów. Swoją stroną, chuj z Ciebie okropny — mruknął — ciężko Ci nawet wstać, nie mówiąc o rzuceniu się na mnie. Moja noga jest w lepszym stanie — zauważył, dając mu do zrozumienia, że zdołałby sprawnie mu umknąć — potrzebujesz mnie — poinformował, jakby dosadnie sobie to uzmysłowił — nie dlatego, że nie dałbyś sobie rady, tylko dlatego, że w TYM stanie będzie Ci trudniej. Nie zmienisz z tyłu opatrunku.
Zraniona noga Summersa tylko odrobinę napuchła, prawdopodobnie przez uderzenie lecącej szafy. Nie była złamana, ani na całe szczęście podrapana czy ugryziona. Gdy Logan spał, zrobił sobie chłodny okład i obwinął resztą bandaża, na policzek naklejając sobie mały plaster w miejscu, gdzie szkło nacięło skórę.
— Mógłbym Cię tu zostawić. Albo związać i zostawić, ale wtedy nie miałbym z tego żadnego pożytku. A tak mogę liczyć na to, że kiedy dojdziesz do siebie, to trochę mi pomożesz. Jeśli tego nie zrobisz, nie będę zbyt dużo stratny, ale przynajmniej będę wiedział, że zrobiłem wszystko co mogłem — wzruszył ramionami. Bycie samemu było ciężkie. Gdy jego rodzice żyli, dzielili się obowiązkami przydzielając je zgodnie z umiejętnościami i siłą. Kiedy ich zabrakło, wiele rzeczy było dla Cecila trudne do wykonania mimo dobrych chęci – był raczej wątły, by porąbać drewno i kiepsko radził sobie z majsterkowaniem, więc ogrom elementów trzymał się na słowo honoru, taśmy lub trytytki. Nie oczekiwał wielkich podziekowań od kogoś pokroju gburowatego faceta siedzącego niedaleko, ale może załatałby mu dwa okna przez które trochę przeciskało się chłodnawe powietrze.
Kolejnym scenariuszem było po prostu rozejście się każdy w swoją stronę. Zabicie Cecila byłoby po prosu stratą czasu i energii.
Przeciągnął się, w końcu unosząc i wstając. Poprawił brudną koszulkę, która kiedyś przedstawiała kilka postaci z popularnego serialu, dopóki twarze nie wymazały się od znoszenia i kurzu. Zbliżył się do mężczyzny, sięgając po jeden z wilgotnych ręczników, w które wcisnął palce.
— Niestety nie jestem. Zanim to wszystko się zaczęło — machnął ręką, jakby chciał zaznaczyć cały otaczający ich syf — byłem wolontariuszem w domu opieki i pielęgniarzem — wyjaśnił, podchodząc do kanapy i przechylając głowę, gdy badawczo przyjrzał się zmęczonej twarzy swojego rozmówcy. Usiadł ostrożnie obok niego, a potem skinieniem zachęcił go, by odrobine się zbliżył, żeby ponownie i ostatni raz otrzeć jego twarz i przynieść drobną ulgę po pełnym koszmarów śnie.
— Powiesz mi jak masz na imię, czy dalej będziesz dupkiem? — Spytał — I wiesz, nie ma tu nikogo, komu mogłaby imponować Twoja zgryźliwość. Wszyscy mamy przejebane, nie tylko Ty, Marudo.
Logan Reid
— A co, chcesz się przyłączyć? — spytał zaczepnie i chociaż ciemność częściowo skrywała jego twarz, łatwo było dosłyszeć w jego głosie drobny uśmiech.
Odkręcił wodę, upijając z niej mały łyk. Nie myślał jeszcze o tym, jak dostaną się do jego kryjówki. Nad ranem jednak mieli większe szanse by się tam dostać, bez napotkania dużej ilości trupów – te żerowały na zwierzętach, które po nocy wychodziły na pola. Miasta już dawno pozbawione były bezpańskich kotów i psów; zombie nie kierowały się jakimkolwiek planem, a jedynie instynktownie próbowały przetrwać, rzucając się na żywe mięso, gdy tylko wyczuły mocno bijące serce.
Jeśli wróciliby drogą, którą przyszedł, prawdopodobnie po dwóch godzinach byliby na miejscu. Może trzech, jeśli kondycja nieznajomego nagle uległaby pogorszeniu.
— Nie przyszło Ci do głowy, że to zrobiłem? — spytał retorycznie, przewracając oczami i ponownie padając na plecy, tym razem wpatrując się w rzędy ogromnych kasetonów nad głową — w broni nie ma nabojów. Swoją stroną, chuj z Ciebie okropny — mruknął — ciężko Ci nawet wstać, nie mówiąc o rzuceniu się na mnie. Moja noga jest w lepszym stanie — zauważył, dając mu do zrozumienia, że zdołałby sprawnie mu umknąć — potrzebujesz mnie — poinformował, jakby dosadnie sobie to uzmysłowił — nie dlatego, że nie dałbyś sobie rady, tylko dlatego, że w TYM stanie będzie Ci trudniej. Nie zmienisz z tyłu opatrunku.
Zraniona noga Summersa tylko odrobinę napuchła, prawdopodobnie przez uderzenie lecącej szafy. Nie była złamana, ani na całe szczęście podrapana czy ugryziona. Gdy Logan spał, zrobił sobie chłodny okład i obwinął resztą bandaża, na policzek naklejając sobie mały plaster w miejscu, gdzie szkło nacięło skórę.
— Mógłbym Cię tu zostawić. Albo związać i zostawić, ale wtedy nie miałbym z tego żadnego pożytku. A tak mogę liczyć na to, że kiedy dojdziesz do siebie, to trochę mi pomożesz. Jeśli tego nie zrobisz, nie będę zbyt dużo stratny, ale przynajmniej będę wiedział, że zrobiłem wszystko co mogłem — wzruszył ramionami. Bycie samemu było ciężkie. Gdy jego rodzice żyli, dzielili się obowiązkami przydzielając je zgodnie z umiejętnościami i siłą. Kiedy ich zabrakło, wiele rzeczy było dla Cecila trudne do wykonania mimo dobrych chęci – był raczej wątły, by porąbać drewno i kiepsko radził sobie z majsterkowaniem, więc ogrom elementów trzymał się na słowo honoru, taśmy lub trytytki. Nie oczekiwał wielkich podziekowań od kogoś pokroju gburowatego faceta siedzącego niedaleko, ale może załatałby mu dwa okna przez które trochę przeciskało się chłodnawe powietrze.
Kolejnym scenariuszem było po prostu rozejście się każdy w swoją stronę. Zabicie Cecila byłoby po prosu stratą czasu i energii.
Przeciągnął się, w końcu unosząc i wstając. Poprawił brudną koszulkę, która kiedyś przedstawiała kilka postaci z popularnego serialu, dopóki twarze nie wymazały się od znoszenia i kurzu. Zbliżył się do mężczyzny, sięgając po jeden z wilgotnych ręczników, w które wcisnął palce.
— Niestety nie jestem. Zanim to wszystko się zaczęło — machnął ręką, jakby chciał zaznaczyć cały otaczający ich syf — byłem wolontariuszem w domu opieki i pielęgniarzem — wyjaśnił, podchodząc do kanapy i przechylając głowę, gdy badawczo przyjrzał się zmęczonej twarzy swojego rozmówcy. Usiadł ostrożnie obok niego, a potem skinieniem zachęcił go, by odrobine się zbliżył, żeby ponownie i ostatni raz otrzeć jego twarz i przynieść drobną ulgę po pełnym koszmarów śnie.
— Powiesz mi jak masz na imię, czy dalej będziesz dupkiem? — Spytał — I wiesz, nie ma tu nikogo, komu mogłaby imponować Twoja zgryźliwość. Wszyscy mamy przejebane, nie tylko Ty, Marudo.
Logan Reid