Dwadzieścia sześć
W pierwszym odruchu zignorowała wiadomość, którą dostała. Dźwięk smsa do niej dotarł, ale Irina ani drgnęła, leżąc bez ruchu w zimnej kąpieli, ani myśląc z niej wychodzić. Coś jednak ją tchnęło. Niewiele osób miało jej numer, jeszcze mniej z nią pisało. Wyjątkiem był Dylan, który lubił pisać do niej długo i namiętnie, i w pierwszej chwili to o nim pomyślała, ale dźwięk wiadomości był wyłącznie pojedynczy, powtórnie powtórzony po upływie konkretnego czasu, w ramach przypomnienia o nieodczytanej wiadomości. To nie mógł być Dylan, ponieważ on na języku, czy na klawiaturze miał zawsze to, co w głowie, a w głowie miał znacznie więcej myśli, niż jedna wiadomość.
Wstała, ociekając wodą, nie sięgając ani po ręcznik, ani po szlafrok. To był Francis. Krótka wiadomość: nie przychodź jutro, zniknij na kilka dni. Tyle wystarczyło, żeby Irina wiedziała. Wyjrzała za okno w poszukiwaniu czarnego SUV-a, który w ostatnim czasie na stałe zagościł w przestrzeni jej wzroku. Nie było go.
Nie potrzebowała ani chwili zastanowienia. Z szafy wyjęła dwie największe torby, które miała, do których na szybko i na oślep zaczęła wrzucać pierwsze ubrania, jakie wpadły jej w ręce, nie zastanawiając się teraz nad tym, jak spędzi najbliższe dni, choć wiedziała doskonale, gdzie się uda. Po niespełna siedmiu minutach ze wciąż mokrymi włosami, nakładając tenisówki, przekopywała stare wiadomości od Dylana, aby odszukać w nich jego adres. Po następnych czterdziestu minutach stała już przed białym domkiem z torbami w rękach, włosami, które w większości zdążyły już przeschnąć, ale pozostawiły po sobie mokre ślady na koszulce, sprawiając, że wyglądała, jakby szykowała się do kwalifikacji miss mokrego podkoszulka oraz z papierosem, którym podzielił się z nią taksówkarz. Dzwonek do drzwi nacisnęła szybko i popędliwie, bez zastanowienia, ponieważ nie było się nad czym zastanawiać. Mogła marzyć o położeniu się na jezdni, ale Irina Petrova wciąż była sobą: dziewczyną nauczoną przetrwania. Zawsze, niezależnie od wszystkiego.
— Wszystkiego najlepszego! — Zawołała na wstępie, kiedy tylko drzwi się otworzyły, po czym wyciągnęła przed siebie torby, jakby to one były prezentem urodzinowym. Pamiętała. A fakt, że to w dzień jego urodzin przyjechała do niego z zamiarem zaszycia się na kilka najbliższych dni, był nawet dla niej całkiem zabawnym zbiegiem okoliczności. Gdyby nie dostała tej wiadomości od Francisa, nawet byłaby gotowa uwierzyć, że Dylan sam maczał w tym palce.
Wsunęła się do domu, zatrzaskując za sobą drzwi. Jej usta wykrzywione były w uśmiechu, który pierwszy raz w życiu w żaden sposób się nie bronił. Irina, mistrzyni uśmiechów, która uczyła się ich przez długie lata w szkole baletowej, następnie pod czujnym okiem i dotykiem Christiana, aż w końcu sama, tutaj, w Nowym Orleanie, tym razem ani trochę nie była przekonująca. Oczy zionęły szklistą pustką, skóra nabrała nietypowych dla siebie szarych odcieni i nawet jej ciału, choć pozornie wyglądało tak samo, brakowało tej sprężystości, co zawsze, która sprawiała wrażenie, że Irina zawsze gotowa była do skoku.
— Zatrzymam się u ciebie na krótkie wakacje. — Oznajmiła. To nie była propozycja ani tym bardziej pytanie. Mogła być chora, mogła nie być sobą, ale były jednak granice, których nawet w chorobie nie przekraczała. — To będzie twój prezent urodzinowy. Przez najbliższy tydzień będę ci przygotowywać śniadania przed wyjściem do pracy, gotować ci zdrowe obiady, opalać się nago w twoim ogródku i pieprzyć się z tobą na zakończenie każdego dnia. Albo na początek. Jak wolisz.
Dylan Hays
Voodoo Queen