
It seems you people respond best to displays of violence
Sebastian Knox był całkiem w porządku facetem. Trochę spiętym, trochę skrępowanym łańcuchami, do których genezy Ivan nie potrafił sięgnąć, trochę zagubionym i — to wrażenie odniósł przy ostatnim spotkaniu przy wódce w klubie — trochę odnalezionym w niewłaściwym miejscu. Musiał przyznać, że zdążył go polubić z tymi jego sarkastycznymi, zwięzłymi komentarzami, z chmurnym, odległym spojrzeniem toczącym obojętnie po otoczeniu pełnym półnagich dziewczyn, z odrętwieniem, za którym — przy założeniu, że Ivan znał się na ludziach, a przecież kurewsko dobrze się znał — kryło się coś więcej. Jego sztywna sylwetka, ciężki oddech, smutne oczy i historia o tragicznym romantyzmie, która musiałaby wzruszyć każdego człowieka posiadającego serce — ale nie Ivana, bo to jego było jedynie wypranym z uczuć mięśniem — zdawały się być tylko powierzchnią. Z rodzaju tych, jakie dopiero zarysowane, pozwalały odkryć to, co czaiło się głęboko pod nią. A tam, sądząc po słowach Bastiana na temat śmierci i blasku jego oczu w świetle neonów, musiało kryć się coś mrocznego, niebezpiecznego, złamanego; cholernie fascynującego.
Ivan natomiast nigdy nie miał problemu z rysowaniem powierzchni. Ani z łamaniem kości.
Ba, w świetle ostatnich wydarzeń, które wstrząsnęły jego mikrocesarstwem, jego dobrze naoliwioną maszyną, w którą przypadkowo wkradł się jeden jebany kamyczek, nie miał właściwie ochoty na nic innego poza dobrym ruchaniem i jeszcze lepszym wpierdolem. Nie miał też ciekawszego zajęcia, zwłaszcza teraz, kiedy mógł już chodzić, a Dima wciąż upierał się konsekwentnie w odsunięciu go od wszystkich naprawdę . i n t e r e s u j ą c y c h . spraw, w tym wielkiej sprawy, jaka miała dopiero nadciągnąć nad Nowy Orlean niczym paskudny omen. Ale Ivan nie mógł po prostu siedzieć i czekać, nawet jeśli wciąż nie odzyskał pełni sprawności w lewym kolanie i krztusił się jak niewprawiony szczeniak popisujący się przy pierwszej fajce przed kolegami; to po prostu nie leżało w jego naturze. On musiał działać. Musiał się ruszać, bo bezruch oznaczał dla niego jedynie powolną śmierć, o wiele bardziej przykrą niż ta, którą tak nieudolnie zaplanowali dla niego Rothstein i Petrova.
Szkoda tylko, że zdążył chłopaka polubić, zanim na dobre zorientował się, . k i m . właściwie jest i w jakich zapomnianych przez bogów sprawach grzebie z uporem cechującym jedynie maniaka nieświadomego ściągania katowskiego topora nad własny kark.
A wszystko przez to jebane, zmienione nazwisko. W końcu bracia powinni nazywać się tak samo.
Ostatecznie jednak Reznikov w minionych tygodniach został wyprany ze wszelkich sentymentów, jakich resztki wciąż jeszcze tkwiły wbrew wszelkiej logice w jego niedźwiedzim cielsku, w ten sposób robiąc więcej miejsca dla bestialskiego okrucieństwa i szarpiącej się pod żebrami syberyjskiej bestii. Tę spuścił z dotychczas ograniczających ją łańcuchów i pozwalał biegać swobodnie, niczym kanapowemu pieskowi, nie zważając na szkody, które czyniła otoczeniu; cóż, albo raczej napawając nimi oczy. Dlatego też jego twarz pozostała obojętna. Jedynie nieruchome oczy były na niej dwoma żywymi punktami; błyszczały jasno bezdenną czernią, kiedy opierając się o ceglany mur, stał na półpiętrze zewnętrznej klatki schodowej, otulony głębokim, lepkim cieniem bezgwiezdnej nocy, wysoko ponad złotą poświatą rzucaną przez nieliczne latarnie uliczne.
Nie spojrzał w bok.
C z u ł . jej nieruchomą obecność o dwa krótkie kroki dalej, nie musiał widzieć.
Poza tym nieruchome spojrzenie miał utkwione w dole; w pustym o tej porze, ciemnym zaułku, gdzie wciąż jeszcze nikogo nie było, a gdzie miał rozgrywać się akt pierwszy przygotowanej przez niego sztuki. Jakże innego teatru mieli być dzisiaj świadkami od tego, w którym zajmowali miejsce w zacienionej loży, kiedy Ivan przekazywał jej dokumenty. Stary Ivan rzuciłby jakąś kąśliwą uwagę w stronę St. James o ironii losu, jednak ten nowy milczał jak głaz. I właśnie na tej przelotnej myśli złapało go auto wjeżdżające do ślepej uliczki. Trzy pary drzwi otworzyło się naraz jak na komendę i z samochodu wyskoczyła trójka jego ludzi, na końcu właściwie wyszarpując Knoxa z tylnej kanapy. Bestia szarpnęła się w klatce piersiowej Ivana na ten widok — zwierzę chciało dołączyć, i to natychmiast — a mimo to pozostał nieruchomy, głęboko w cieniu, niemal zrośnięty ze ścianą, której chłód wyczuwał pod łopatkami. Wiedział, że drugie auto zaparkowało przy wyjściu alejki na główną drogę i że tam reszta chłopaków zabezpiecza tyły; żeby wybić bohaterom wszelkie głupie pomysły, na wypadek gdyby ktoś z zewnątrz jednak postanowił się zainteresować nieswoimi sprawami albo — co zdecydowanie mniej prawdopodobne — gdyby Knoxowi udało się wyrwać.
Willem, najpostawniejszy z chłopaków, złapał Knoxa za materiał bluzy, nie czekając aż tamten zdąży się połapać w sytuacji i szarpnął w swoją stronę; potrafił być przerażającym skurwielem, chociaż Ivan wiedział, że jak każdy, on też ma swoje słabości. Pozostała dwójka stanęła nieco z tyłu, za jego plecami. Żaden nie spojrzał w górę, mimo że każdy wiedział, że to stamtąd ich pracy przygląda się szef w towarzystwie kobiety bardziej niż miłej dla oka. I bardziej niż nieosiągalnej.
— Doszły nas słuchy, że interesujesz się dawno zamkniętymi sprawami — Willem wycedził niskim głosem wprost w twarz Bastiana. — Dlaczego miałbyś nie podzielić się z nami informacją, czego tak desperacko szukasz, co? Może nawet będziemy w stanie ci . p o m ó c ? . — zapytał, ale było to pytanie retoryczne, a natychmiast po nim pojawił się cios; krótki hak wycelowany w splot słoneczny Knoxa. Z tak bliskiej odległości nie był niebezpieczny, ale i tak musiał wycisnąć z płuc powietrze. — Albo raczej: kogo szukasz? — dodał, po czym ponownie nie czekając na reakcję i nie dając na nią nawet cienia szansy, uderzył jeszcze raz, tym razem w bok żeber. To drugie wynikało już tylko z jebanego sadyzmu, choć wciąż było zaledwie preludium. — Nazwisko — wycedził z naciskiem.
Nie puścił materiału jego ubrań i nie pozwolił mu się odsunąć na choćby minimalnie komfortowy dystans.
Bastian Knox
Philomena St. James