ODPOWIEDZ
walerian
Przyjezdn*
51 lat/a, 192 cm
prawa ręka w interesach Dimy
Awatar użytkownika
Whispers of life
His grin was always halfway a smile halfway a threat
Obrazek
— dwadzieścia —
It seems you people respond best to displays of violence

Sebastian Knox był całkiem w porządku facetem. Trochę spiętym, trochę skrępowanym łańcuchami, do których genezy Ivan nie potrafił sięgnąć, trochę zagubionym i — to wrażenie odniósł przy ostatnim spotkaniu przy wódce w klubie — trochę odnalezionym w niewłaściwym miejscu. Musiał przyznać, że zdążył go polubić z tymi jego sarkastycznymi, zwięzłymi komentarzami, z chmurnym, odległym spojrzeniem toczącym obojętnie po otoczeniu pełnym półnagich dziewczyn, z odrętwieniem, za którym — przy założeniu, że Ivan znał się na ludziach, a przecież kurewsko dobrze się znał — kryło się coś więcej. Jego sztywna sylwetka, ciężki oddech, smutne oczy i historia o tragicznym romantyzmie, która musiałaby wzruszyć każdego człowieka posiadającego serce — ale nie Ivana, bo to jego było jedynie wypranym z uczuć mięśniem — zdawały się być tylko powierzchnią. Z rodzaju tych, jakie dopiero zarysowane, pozwalały odkryć to, co czaiło się głęboko pod nią. A tam, sądząc po słowach Bastiana na temat śmierci i blasku jego oczu w świetle neonów, musiało kryć się coś mrocznego, niebezpiecznego, złamanego; cholernie fascynującego.
Ivan natomiast nigdy nie miał problemu z rysowaniem powierzchni. Ani z łamaniem kości.
Ba, w świetle ostatnich wydarzeń, które wstrząsnęły jego mikrocesarstwem, jego dobrze naoliwioną maszyną, w którą przypadkowo wkradł się jeden jebany kamyczek, nie miał właściwie ochoty na nic innego poza dobrym ruchaniem i jeszcze lepszym wpierdolem. Nie miał też ciekawszego zajęcia, zwłaszcza teraz, kiedy mógł już chodzić, a Dima wciąż upierał się konsekwentnie w odsunięciu go od wszystkich naprawdę . i n t e r e s u j ą c y c h . spraw, w tym wielkiej sprawy, jaka miała dopiero nadciągnąć nad Nowy Orlean niczym paskudny omen. Ale Ivan nie mógł po prostu siedzieć i czekać, nawet jeśli wciąż nie odzyskał pełni sprawności w lewym kolanie i krztusił się jak niewprawiony szczeniak popisujący się przy pierwszej fajce przed kolegami; to po prostu nie leżało w jego naturze. On musiał działać. Musiał się ruszać, bo bezruch oznaczał dla niego jedynie powolną śmierć, o wiele bardziej przykrą niż ta, którą tak nieudolnie zaplanowali dla niego Rothstein i Petrova.
Szkoda tylko, że zdążył chłopaka polubić, zanim na dobre zorientował się, . k i m . właściwie jest i w jakich zapomnianych przez bogów sprawach grzebie z uporem cechującym jedynie maniaka nieświadomego ściągania katowskiego topora nad własny kark.
A wszystko przez to jebane, zmienione nazwisko. W końcu bracia powinni nazywać się tak samo.
Ostatecznie jednak Reznikov w minionych tygodniach został wyprany ze wszelkich sentymentów, jakich resztki wciąż jeszcze tkwiły wbrew wszelkiej logice w jego niedźwiedzim cielsku, w ten sposób robiąc więcej miejsca dla bestialskiego okrucieństwa i szarpiącej się pod żebrami syberyjskiej bestii. Tę spuścił z dotychczas ograniczających ją łańcuchów i pozwalał biegać swobodnie, niczym kanapowemu pieskowi, nie zważając na szkody, które czyniła otoczeniu; cóż, albo raczej napawając nimi oczy. Dlatego też jego twarz pozostała obojętna. Jedynie nieruchome oczy były na niej dwoma żywymi punktami; błyszczały jasno bezdenną czernią, kiedy opierając się o ceglany mur, stał na półpiętrze zewnętrznej klatki schodowej, otulony głębokim, lepkim cieniem bezgwiezdnej nocy, wysoko ponad złotą poświatą rzucaną przez nieliczne latarnie uliczne.
Nie spojrzał w bok.
C z u ł . jej nieruchomą obecność o dwa krótkie kroki dalej, nie musiał widzieć.
Poza tym nieruchome spojrzenie miał utkwione w dole; w pustym o tej porze, ciemnym zaułku, gdzie wciąż jeszcze nikogo nie było, a gdzie miał rozgrywać się akt pierwszy przygotowanej przez niego sztuki. Jakże innego teatru mieli być dzisiaj świadkami od tego, w którym zajmowali miejsce w zacienionej loży, kiedy Ivan przekazywał jej dokumenty. Stary Ivan rzuciłby jakąś kąśliwą uwagę w stronę St. James o ironii losu, jednak ten nowy milczał jak głaz. I właśnie na tej przelotnej myśli złapało go auto wjeżdżające do ślepej uliczki. Trzy pary drzwi otworzyło się naraz jak na komendę i z samochodu wyskoczyła trójka jego ludzi, na końcu właściwie wyszarpując Knoxa z tylnej kanapy. Bestia szarpnęła się w klatce piersiowej Ivana na ten widok — zwierzę chciało dołączyć, i to natychmiast — a mimo to pozostał nieruchomy, głęboko w cieniu, niemal zrośnięty ze ścianą, której chłód wyczuwał pod łopatkami. Wiedział, że drugie auto zaparkowało przy wyjściu alejki na główną drogę i że tam reszta chłopaków zabezpiecza tyły; żeby wybić bohaterom wszelkie głupie pomysły, na wypadek gdyby ktoś z zewnątrz jednak postanowił się zainteresować nieswoimi sprawami albo — co zdecydowanie mniej prawdopodobne — gdyby Knoxowi udało się wyrwać.
Willem, najpostawniejszy z chłopaków, złapał Knoxa za materiał bluzy, nie czekając aż tamten zdąży się połapać w sytuacji i szarpnął w swoją stronę; potrafił być przerażającym skurwielem, chociaż Ivan wiedział, że jak każdy, on też ma swoje słabości. Pozostała dwójka stanęła nieco z tyłu, za jego plecami. Żaden nie spojrzał w górę, mimo że każdy wiedział, że to stamtąd ich pracy przygląda się szef w towarzystwie kobiety bardziej niż miłej dla oka. I bardziej niż nieosiągalnej.
Doszły nas słuchy, że interesujesz się dawno zamkniętymi sprawami — Willem wycedził niskim głosem wprost w twarz Bastiana. — Dlaczego miałbyś nie podzielić się z nami informacją, czego tak desperacko szukasz, co? Może nawet będziemy w stanie ci . p o m ó c ? . — zapytał, ale było to pytanie retoryczne, a natychmiast po nim pojawił się cios; krótki hak wycelowany w splot słoneczny Knoxa. Z tak bliskiej odległości nie był niebezpieczny, ale i tak musiał wycisnąć z płuc powietrze. — Albo raczej: kogo szukasz? — dodał, po czym ponownie nie czekając na reakcję i nie dając na nią nawet cienia szansy, uderzył jeszcze raz, tym razem w bok żeber. To drugie wynikało już tylko z jebanego sadyzmu, choć wciąż było zaledwie preludium. — Nazwisko — wycedził z naciskiem.
Nie puścił materiału jego ubrań i nie pozwolił mu się odsunąć na choćby minimalnie komfortowy dystans.

Bastian Knox
Philomena St. James
po mieście błąka się tylko jedna dusza
sectusempra
Miejscow*
33 lat/a, 193 cm
Wykładowca historii muzyki w The University of New Orleans
Awatar użytkownika
Whispers of life
Lost in my own nightmare
The devil cast a spell on me
Obrazek
It’s not the darkness that frightens me.
It’s what I’ve hidden inside it
Trigger Warning
przemoc
Noc pachniała gorzko. Nie od deszczu, nie od brudu miasta ani nawet od papierosów, którymi starał się zatykać sobie usta, żeby nie powiedzieć za dużo. To był inny zapach — przypominał przesiąkniętą potem koszulę, której nie miał siły uprać. Przypominał zmęczenie. Bezsenność. I cichy, powracający lęk, którego nie potrafił już nazwać.
Zatrzasnął za sobą drzwi i zszedł na ulicę bez konkretnego celu. Od paru dni i tak wszystko rozłaziło mu się w rękach. Każdy plan był jak siatka pełna dziur. Każda myśl uciekała, zanim zdążył ją złapać i unieruchomić. Nocny spacer miał być próbą powrotu do siebie — tego, który jeszcze niedawno potrafił coś czuć poza niepokojem i winą. Tego, który wiedział, kiedy milczeć, a kiedy mówić. Teraz nie wiedział już nic.
Szurając butami po chodniku, czuł pod podeszwami każde ziarenko piasku. Każdy kamyk przypominał mu, jak cienki jest dystans między ciałem a rzeczywistością. I jak łatwo się poślizgnąć, kiedy człowiek patrzy tylko w ziemię.
Z kieszeni bluzy wystawał pognieciony papier — nieistotny. Ot, jakiś skrawek zapisanego ręcznie adresu, daty, może nazwiska, które powtarzał w głowie tyle razy, że przestało znaczyć cokolwiek. Przez ostatnie miesiące zbierał takie strzępy jak nawiedzony kolekcjoner: kartki z wycinków gazet, notatki z rozmów, nieistniejące powiązania między ludźmi, których nigdy nie spotkał. Łapał się każdego detalu, jakby w którymś z nich miało ukrywać się rozwiązanie wszystkiego — tej pustki pod skórą, tego nieznośnego braku sensu.
Ale nic się nie składało. Im więcej wiedział, tym mniej rozumiał. Każda nowa odpowiedź była kolejnym gwoździem w jego spokoju. Każda zebrana historia obracała się przeciwko niemu, jakby wszystko, co próbował sklejać w jedno, było tylko kruchym szkłem w jego dłoniach.
Ostatnio coraz częściej myślał, że nie szuka już prawdy. Że szuka... bólu. Czegoś, co mógłby poczuć naprawdę. Czegoś, co na moment odwróci uwagę od zbyt wielu niedopowiedzeń, które żyły mu pod skórą i pod powiekami.
Widziadła. Cienie. Niedokończone zdania.
A może po prostu nie potrafił przestać kopać. Nawet jeśli dawno już wpadł do tego grobu sam.
I jeszcze Daphne. Jej wzrok, gdy wypowiadała te proste słowa, które zburzyły wszystko, co jeszcze trzymało go na powierzchni.
Jestem w ciąży.
Nie potrafił złapać oddechu, gdy to powiedziała. Jakby coś ścisnęło mu klatkę od środka i nie chciało puścić. Bo to nie był tylko strach przed ojcostwem. To był strach przed tym, że zawiedzie kogoś jeszcze. Że kogoś skrzywdzi. Że jego dotyk, obecność, wszystko, czym był, znów okaże się nie tym, czego drugi człowiek potrzebuje.
Szedł bez celu. Z rękami w kieszeniach. Z oczyma wbitymi w pustą ulicę. Chciał tylko kilku minut ciszy.
Wtedy podjechało auto.
Znikąd. Cicho. Gładko. Jakby nie należało do rzeczywistości. Jakby przyjechało z innej historii — tej, którą Bastian od miesięcy próbował omijać, ale ona uparcie zawracała, podjeżdżała bliżej, krążyła wokół jak drapieżnik.
Odruchowo się odwrócił, ale było za późno.
Drzwi otworzyły się z trzaskiem. Cienie wylały się ze środka jak fala. Zanim zdążył się cofnąć, coś go chwyciło — mocno, bez słowa. Metaliczny zapach potu i skóry uderzył w jego nozdrza, a potem już tylko szarpnięcie, uderzenie plecami o siedzenie, drzwi zatrzaskujące się za jego stopami.
— Kurwa... — warknął, próbując się wyrwać, ale kolano wbiło mu się w uda, skutecznie unieruchamiając.
Silnik zawył. Samochód ruszył gwałtownie. Miasto zniknęło w tylnym lusterku. A wraz z nim każda namiastka kontroli, którą jeszcze miał.
Nie padło ani jedno słowo. Tylko oddechy. Ciężkie, jakby wszyscy w środku zgrzytali zębami przez zaciśnięte szczęki.
Bastian miał zamknięte oczy. Nie z lęku. Ze skupienia. Liczył sekundy. Skręty. Zmiany tempa. Ruch samochodu podpowiadał mu, że jadą w stronę Uptown — okolica stara, cicha, taka, gdzie łatwo coś schować, jeśli się wie, gdzie szukać. I gdzie nikt nie zadaje pytań, dopóki nie znajdzie zwłok.
Zacisnął palce na materiale swojej bluzy. Nie wiedział, co się dzieje. Nie wiedział, kto ich przysłał. Ale coś w głowie już krzyczało, że to nie przypadek. Że to nie pomyłka.
Samochód zatrzymał się gwałtownie.
Drzwi otworzyły się niemal jednocześnie. Trzy pary butów uderzyły o ziemię jak werbel zapowiadający coś złego. Został wyszarpnięty z auta z siłą, która wygięła mu kręgosłup, zanim zdołał się postawić. Ręce powędrowały do jego ramion, pociągnęły go w głąb ciemnego zaułka, gdzie nawet latarnie nie miały odwagi zaglądać.
Asfalt był nierówny. Ściany wysokie, ceglaste, pokryte graffiti i zaschniętą krwią czasu. Miasto było gdzieś tam — obok, nad nim, wokół — ale tutaj nic nie brzmiało znajomo. Tylko chłód, cień i czyjaś ręka zaciśnięta na jego karku.
Pierwszy cios padł z zaskoczenia.
Prosto w splot słoneczny. Twarda pięść, krótki ruch. Powietrze wystrzeliło mu z płuc, jakby ktoś otworzył mu klatkę piersiową i wyssał oddech jednym tąpnięciem. Zgiął się. Kolana ugięły się lekko, ale nie padł. Nie dał im satysfakcji.
— Doszły nas słuchy, że interesujesz się dawno zamkniętymi sprawami — syknął jeden z nich. Głos miał niski, szorstki, zabarwiony rozbawieniem. — Tylko że nie pytaliśmy o twoją opinię, Knox.
Uniósł głowę. Wzrok miał zamglony, ale nieugięty.
— Jeśli chodzi o sprawy, to mam kilka zaległych rachunków w pralni. Chcecie numer zamówienia?
— Nie jesteśmy tu dla żartów — powiedział drugi, podchodząc bliżej. Miał grube dłonie, pachniał nikotyną i starym potem. — Powiedz lepiej, czego tak naprawdę szukasz. Kogo. Może będziemy w stanie ci pomóc.
— Szukam... sensu życia. — Bastian splunął pod nogi jednemu z nich. — I dobrej pizzy bez ananasa. Macie coś w menu?
Drugi cios — żebra. Głębiej. Bardziej osobisty. Jakby ktoś już miał do niego żal. Jakby to nie była tylko robota, ale coś więcej.
Złapał się za bok, ale nie jęknął. Nie pozwolił na to. Mimo że ból był ostry, jakby coś w środku mu pękło. Nie pierwszy raz.
Zęby zacisnął tak mocno, że niemal słyszał ich zgrzyt.
— Nazwisko — wysyczał mężczyzna z lewej, zbliżając twarz do jego ucha. — Powiedz, komu zawdzięczamy twoje śledztewko.
Bastian uniósł wzrok. Miał mokre rzęsy, ale nie od łez. Od gniewu. Od bólu. Od dusznej świadomości, że w tej ciemnej alejce może zostać na zawsze.
— A wy zawsze tak witacie gości, czy tylko tych, którzy nie całują was po knykciach?
Nie wiedział, kim byli. Nie wiedział, czego chcą. Ale wiedział jedno: jeśli miał stąd wyjść w jednym kawałku, nie mógł się złamać. Nie tutaj. Nie przy nich.
A gdzieś wysoko, ponad ich głowami, w mroku zewnętrznej klatki schodowej, Ivan nie odrywał wzroku, o czym rzecz jasna Bastian nie miał pojęcia.

Philomena St. James
Ivan Reznikov
Gugu.
Przyjezdn*
44 lat/a, 170 cm
adwokat, prokurator stanowy w biuro prokuratora stanowego
Awatar użytkownika
Whispers of life
Fight for the things that you care about. But do it in a way that will lead others to join you.
VII.



Stała w boku, jak cień. Jak ktoś kto z pewnością nie chciał się rzucać w oczy, a tym bardziej przeszkadzać, temu co miało się wydarzyć. Przez chwilę obserwowała Ivana, to jak przygląda się temu co dzieje się na jego oczach, z jego rozkazu. Jeśli można tak o tym mówić. Nie zastanawiała się nad moralnością, bo już dawno była z niej wyprana. Może nie całkowicie ale do tego stopnia, by po prosta nie być wstrząśniętą tym, co było planowane i tym w jaki sposób znalazł się tutaj Bastian. Dawno temu zapomniała o tym, że mieli romans, że był jej kochankiem. O tym, że chciał tylko ją wykorzystać ale czy aby na pewno chciała to po prostu pozostawić bez żadnego słowa, bez zemsty, którą przecież mogła uskutecznić w każdym możliwym momencie. Czekała jednak. Nie wiedząc tak naprawdę na co, na jaki gest albo sytuację.
Dopiero kiedy imię jego brata pojawiło się przy ostatnim spotkaniu z Ivanem, zaczynała powoli budować pewnego rodzaju obraz tego, co mogło się stać. Z jakiego powodu Rosjanin mógł o niego pytać. Czy miał w tym wszystkim swój własny cel? Nie wiedziała zbyt wiele, nie zdawała sobie sprawy o co mogło przecież chodzić a jeśli już coś udawało jej się wyciągnąć, to zazwyczaj były to i tak zdawkowe i niekoniecznie pomocne odpowiedzi. Próbowała je ignorować i szukała odpowiedzi na jej własne pytania, na każdy z nich, który pojawiał się w jej głowie, który zaczynał ją męczyć. Zwyczajnie i po ludzku. Rzadko kiedy przejmowała się własną przeszłością, decyzjami, które podejmowała. Widząc w nich to co już było za nią, co nie mogło jej dosięgnąć. Teraz jednak czuła niepokój, który był jak nieswoje uczucie. Coś przed czym próbowała się tak mocno wzbraniać, szczególnie jeśli miała do czynienia z Ivanem, a on potrafił wyczuć jej słabości, chwile w których mogła być dla niego już tylko ofiarą. Nie chciała nią być. Ciągle miała władzę i siłę, której mógłby pozazdrościć nie jeden.
Nie jeden silniejszy od niego. Czy może sam Ivan.
Wreszcie zrobiła krok do przodu, jej długie rude włosy, opadały swobodnie na jej ramiona, a ona dopiero teraz odwróciła swój wzrok i wbiła swoje spojrzenie w mężczyznę, który stał tuż obok niej. Nie mówiła jednak nic, nie w tej chwili. Mogli przecież swobodnie obserwować to wszystko z dystansu. Tylko na jak długo? Kiedy wreszcie wkroczy on sam? Czekała teraz na to co będzie powodem, by stał się częścią tego wszystkiego, kolejnego już aktu. Zastanawiała się teraz jaka może być jej rola w tym wszystkim, nie mogła przecież być powiązana z tym okrucieństwem, w żaden sposób. Wszystko to zapewne zniszczyłoby jej karierę, to wszystko co stało się jej życiem ale też pewnego rodzaju misją. Misją, którą ona tylko znała i wiedziała, że może się nią kierować.
Wiedzą co robią?
Na chwilę jej umysł zawładnęły myśli i pytania, które nie były na miejscu, chciała przecież wiedzieć co zrobią i jak. Okrucieństwo przecież nie przystoi tak eleganckiej kobiecie jak St. James ale czy nie mogła sobie pozwolić na chwilę przyjemności? Czuła jak jest częścią czegoś o wiele większego, czegoś co zdawało się wzbierać w niej pewne uczucia, które mógł już poznać Ivan ale nikt inny. Podniosła swój wzrok, by wbić swojej spojrzenie w jego twarz, w to jak ciągle wpatrywał się w obrazy przed nim. W to wszystko co było teraz poza ich zasięgiem, ale na pewno brali w tym czynny udział. Uśmiechnęła się delikatnie, bo wiedziała, że nie może się doczekać by sam wkroczyć tam. Zająć się tym, po swojemu, nie bacząc na to, że wysłał tam przecież swoich najlepszych ludzi.
- Mam nadzieję, że nie będę musiała po tym wszystkim sprzątać - nie było w jej głosie czułości, a raczej to by miał się na baczność i jednak uważał, z tym jak bardzo chce się zagłębić w tej sytuacji, jak mocno chce narazić swoje życie i swoją wolność dla kogoś takiego jak Knox. Nie był przecież ani wpływową osobą ani też nie mógł mu aż tak mocno zagrozić? A może ona o czymś nie wiedziała i za chwilę miała dowiedzieć się tego wszystkiego, w dość specyficzny sposób.
Zacisnęła delikatnie swoją dłoń na kawałku balustrady albo czegoś co pozwoliło jej pochylić się delikatne do przodu, nieznacznie. Nie chciała się wychylać, nie chciała by ktokolwiek wiedział, że w ogóle tutaj jest. Nie mogła uciec przed tym co oglądała ale to wcale nie oznaczało, że chciała to przerwać a tym bardziej zrobić cokolwiek by ratować najbardziej niewinne istnienie. W jej mniemaniu nikt z tutaj zebranych nie był bez winy, każdy zasługiwał na swój los. Może też wciąż nosiła w sobie gorycz, zażenowanie, które było dość mocno ukierunkowane na Bastianie.



Ivan Reznikov
Bastian Knox
walerian
Przyjezdn*
51 lat/a, 192 cm
prawa ręka w interesach Dimy
Awatar użytkownika
Whispers of life
His grin was always halfway a smile halfway a threat
Trigger Warning
przemoc
W tej sytuacji było coś dogłębnie, chorobliwie niewłaściwego. A gdyby Ivan poświęcił chociaż chwilę na zastanowienie się nad tym wrażeniem drżącym gdzieś na krawędzi umysłu — nigdy nie zamierzał tego robić, rzecz jasna, nie był jebanym poetą, żeby roztrząsać kwestie moralne — to być może doszedłby do wniosku, że w tej sprawie od normy odbiega więcej niż jedna rzecz.
To, że stał na tym jebanym balkonie jak w teatralnej loggii, zamiast być z chłopakami na dole, w terenie, chociaż każdy nerw jego ciała palił się do działania, a każda chwila zwłoki rozlewała się niecierpliwością po umyśle. To, że obok siebie miał prokuratorkę stanową, czyli osobę przynajmniej godną pogardy, która nie powinna stać z nim ramię w ramię, ale walczyć z szumowinami jego pokroju; podczas gdy ona miała zamiar nie tylko biernie się przyglądać, jak łamane są niemal wszystkie swobody obywatelskie gwarantowane przez Konstytucję, ale — Ivan był tego pewny, nawet jeśli St. James nigdy by się do tego nie przyznała przed samą sobą — czerpać z tego również satysfakcję. To, że poza byciem suką na posyłki organów ścigania, była też jego . k o c h a n k ą .
I że być może właśnie ten fakt spowodował, że stała obok niego.
Jednak patrząc, jak chłopaki przyciskając Knoxa, Ivan nie potrafił myśleć o ani jednej rzeczy z powyższej listy. Krew przyjemnie pulsowała w skroni, a mimo to wyraźnie słyszał ich słowa. Jednocześnie wyraźnie czuł na sobie jej spojrzenie; cholera, ciężko było nie czuć, skoro paliło żywym ogniem jego skryty w głębokich cieniach profil. Mimo to Reznikov ani raz nie odwrócił się w jej stronę, nie strzelił nawet ochłapem przypadkowego spojrzenia, nie odezwał się i żadnym gestem nie dał po sobie poznać, że jest świadomy jej bliskiej, milczącej obecności. Natarczywej obecności, której nie powinno być na tym ładnym obrazku, kiedy facet w dole kulił się od ciosów w żebra.
A jednak była tutaj.
I gadała za jego plecami.
Ivan nie odpowiedział, nie prychnął nawet. Nie dodał, że ostatnio to on musiał ciągle sprzątać po niej — ponieważ nie było przestrzeni na słowne przepychanki, kiedy całe powietrze kradł Knox dzielnie szczekający w kleszczach trójki bandziorów. Philomena przeszkadzała mu w przyjemności obserwowania, dlatego odwrócił się lekko, przelotnie spojrzał w jej stronę, a jego usta wykrzywił wyjątkowo nieprzyjemny uśmiech.
Nie będzie czego, love. Jesteśmy profesjonalistami — mruknął tak cicho, że właściwie niemal wyłącznie poruszył ustami. Jego czarne oczy błyszczały w ciemności jak dwie pieprzone gwiazdy; niezdrowym, pełnym ekscytacji blaskiem. — A teraz cisza — warknął tonem nie znoszącym sprzeciwu, mając nadzieję, że kobieta pójdzie po rozum do głowy i przestanie mieć ochotę dalsze dyskusje. Szczególnie, że to ona tutaj traciła najwięcej w sytuacji, w której Knox by ich usłyszał.
Mówiąc to Ivan ani nie drgnął, wciąż stał oparty plecami o ścianę, a spojrzenie przeniósł w dół akurat w tym momencie, w którym Willem zarechotał na pytanie Bastiana. Był to dźwięk do ostatniej wibracji zły, pozbawiony resztek prawdziwej wesołości.
Więc sądzisz, że jesteś naszym gościem — sarknął, kiedy już przeszedł mu atak mrocznej radości. — Niech będzie.
Po tych słowach popchnął go do tyłu i przyparł do ściany, odcinając tym samym drogę ucieczki w tył — i zapewniając brak miejsca za plecami Bastiana na skompensowanie ciosów — a później uderzył ponownie, znów w brzuch, w dokładnie to samo miejsce co za pierwszym razem, wciąż trzymając go blisko siebie.
Ale moja cierpliwość też ma granice, kwiatuszku. Grasz na instrumencie? — zapytał, leniwie przeciągając sylaby, z paskudnym uśmiechem, który sugerował, że zna odpowiedź na to pytanie. I że zadał je nieprzypadkowo; sugestia prześwietlenia życia ofiary znacząco wpływała na poziom kortyzolu i chęć współpracy, ponieważ każdy miał coś do ukrycia. Sztuką było zrobienie tego subtelnie, ale choć postura wskazywała na coś innego, w rzeczywistości Willemowi nie brakowało sprytu. Ivan nie brał pod swoje skrzydła tępych osiłków. — Lewa ręka czy prawa?
Pytanie zostało rzucone nonszalancko, jakby faktycznie rozmawiali późną nocą w wąskim, ciemnym zaułku o dodatkach na pizzę, a nie wyborze kości, którą chciał mieć złamaną ze zmyślnym przemieszczeniem. Ivan wiedział jak uderzać, żeby pozbawić życia. I wiedział, jak bić, żeby z życia zrobić piekło niesprawności, która miała ciągnąć się aż do żałosnej śmierci we własnych szczynach. I każdy z jego chłopaków również tę wiedzę posiadał.
Pytam, która najpierw — wyjaśnił łaskawie, rozwiewając ewentualne wątpliwości. — Chcę sprawdzić, czy po pierwszej będziesz bardziej rozmowny, skurwysynu. A może jednak masz trochę jaj i pozwolisz mi złamać obie, zanim wreszcie zaczniesz śpiewać — wypluł mu prosto w twarz. — Bo mamy, kurwa, zdecydowanie więcej pytań. Najprostsze jest na rozgrzewkę.

Bastian Knox
Philomena St. James
po mieście błąka się tylko jedna dusza
sectusempra
Miejscow*
33 lat/a, 193 cm
Wykładowca historii muzyki w The University of New Orleans
Awatar użytkownika
Whispers of life
Lost in my own nightmare
The devil cast a spell on me
Trigger Warning
przemoc, głupie odzywki
Cień zaułka skurczył się wokół niego, jakby sama noc miała ochotę odsunąć się od tego, co miało się wydarzyć. Mury zacieśniły się, brudne cegły zdawały się oddychać chłodem, a asfalt pod podeszwami nagle stał się zbyt miękki — jakby zaraz miał zatonąć w tym miejscu i już nigdy się nie wynurzyć. I tylko ich dłonie były realne. Twarde. Mięsiste. Ciepłe w ten obleśny, zwierzęcy sposób, jak mięśnie, które zbyt długo nie znały wstydu.
Z każdą sekundą czuł, że ciało zaczyna mu się sprzeciwiać. Serce tłukło się chaotycznie, nie pytając go o zgodę. Zimny pot oblepiał kark, spływał wzdłuż kręgosłupa jak lepki obłok czegoś, co nie było jeszcze strachem, ale już nim cuchnęło. Palce drgały wbrew jego woli, ścięgna napinały się, jakby chciały same się rozerwać.
Bał się. Tak po prostu. Nieliteracko. Po ludzku. Jak zwierzę przyciśnięte do ściany, które dopiero teraz zrozumiało, że to nie przesłuchanie, tylko rytuał.
Gdy Willem go popchnął, plecy uderzyły o mur z głuchym trzaskiem. Beton był chropowaty i zimny, jakby miał mu przypomnieć, że to miejsce nie zna litości. Każdy centymetr tej ściany pamiętał podobne rozmowy — krzyki, sapanie, trzask łamanych kości. Teraz to jego oddech stawał się kolejną warstwą kurzu na tym murze.
— Grasz na instrumencie? — zapytał ten bydlak, a słowa przeciągnęły się jak paznokcie po szybie. — Lewa ręka czy prawa?
Głos miał spokojny. Prawie znudzony. A może rozbawiony. Jak dziecko, które zastanawia się, czy lepiej połamać skrzydełka muchy, czy urwać jej nogi. I ten uśmiech... zimny, wąski, paskudny, jakby już widział efekt swojej roboty i chciał tylko sprawdzić, czy Bastian pęknie wcześniej, czy później.
— Pytam, która najpierw — powtórzył, jakby rozmawiali o rozmiarze buta. — Chcę sprawdzić, czy po pierwszej będziesz bardziej rozmowny, skurwysynu.
Cios w brzuch odebrał mu tlen, ale nie odebrał słów. Głowa opadła mu na chwilę do przodu, krew zakotłowała się w uszach, a oczy zaszły mgłą. Mimo to wypluł ślinę, ciężką, metaliczną, na beton przy swoich butach i uniósł głowę z grymasem, który był bardziej kpiną niż bólem.
— Serio pytasz? Może od razu zrób mi manicure, jak ci tak zależy na dłoniach.
W jego głosie nie było siły. Była wściekłość. Oparta o adrenalinę, zmęczenie, o lata kumulowanego gniewu, które nie miały gdzie wyciec. Noc była pełna krawędzi. A on od dawna balansował zbyt blisko.
Chciał coś poczuć. No to miał.
Ból przyszedł jak przyjaciel z dzieciństwa. Znajomy. Rozpoznawalny. Gdy Willem uderzył po raz kolejny — w to samo miejsce, precyzyjnie, celowo — wnętrzności zwinęły się jak ślimak przed dotykiem. Wszystko w nim drgnęło. Serce zawisło na ułamek sekundy. A potem wróciło z rykiem. Tętno waliło w skroniach, a świat skurczył się do koloru rdzy.
Ale usta wciąż mu się ruszały. Bo nie umiał milczeć. Nawet kiedy powinien.
— To wasz pomysł na wstęp do randki? Bijecie ludzi i pytacie, jakiej ręki używają?
Chciał splunąć po raz kolejny, ale nie miał już czym. Ślina kleiła się do języka jak gips.
I tylko ten strach... ten cichy, cierpliwy. Jak podskórna zaraza. Wgryzał się w niego nie przez skórę, a przez świadomość. Bo gdzieś głęboko już wiedział, że to nie są zwykłe pytania. Że nie chodzi im o to, co powiedział. Tylko o to, co zrozumie, kiedy przestaną zadawać pytania i zaczną łamać palce.
Lewa? Prawa?
A może żadna nie będzie mu już potrzebna?
Oddech stawał się coraz krótszy, płytszy. Jakby ktoś związał mu klatkę piersiową i ściskał sznur z każdą jego bezczelną odpowiedzią. Jakby cały świat patrzył i nic nie zamierzał zrobić.
Kiedyś bał się śmierci. Tego jednego momentu. Pęknięcia. Ciemności. Ale teraz... teraz bał się, że przeżyje. Że przeżyje z połamanym ciałem, rozmazanym mózgiem i wspomnieniem własnego głosu, który drżał w ciemnym zaułku jak głos chłopca, który krzyczał o pomoc, ale wiedział, że nikt nie przyjdzie.
A przecież nikogo tu nie było.
Tylko oni.
I ktoś jeszcze.
Cień nad głowami. Nieruchoma obecność. Jak obcy oddech za plecami. Jak czyjeś spojrzenie, które czuł na karku, choć nikt nie wypowiedział imienia. W powietrzu czaiło się coś więcej. Jak smród palonej gumy po pożarze, który wciąż wisi nad miejscem zbrodni. Coś, co przypominało instynkt — pierwotne poczucie, że nie jest to koniec, a dopiero początek.
A on... on był tylko jednym z rozdziałów tej opowieści, którą ktoś inny już dawno napisał za niego.
W zacienionym kącie umysłu pojawił się obraz Daphne. Jej palce na jego karku. Głos. To jedno słowo. Ojciec. A potem jej sylwetka — zbyt delikatna, zbyt czysta, zbyt niepasująca do tej ohydnej sceny.
Nie chciał wpaść w coś niebezpiecznego. Nie tej nocy. Nie po tym wszystkim, co tłukło mu się w głowie. Po prostu nie mógł już oddychać w czterech ścianach. Chciał poczuć, że miasto jeszcze istnieje, że ziemia pod butami nie zapadła się zupełnie.
Potrzebował kilku spokojnych przecznic, kilku cichych oddechów. I tylko tyle.
Ale strach nie zawsze przychodzi, kiedy go oczekujesz. Czasem skrada się właśnie wtedy, gdy na moment opuścisz gardę. Gdy szukasz ciszy, a znajdujesz czyjąś dłoń na gardle.
Nie wyszedł tej nocy z myślą, że coś się wydarzy. Nie szukał kłopotów, nie rzucał się losowi na pożarcie. Po prostu potrzebował oddechu — choćby niepewnego, choćby gorzkiego. Ale to, co miało go znaleźć, już czekało. Gdzieś za rogiem, w cieniu tej samej ulicy, którą wybrał, uciekając przed sobą. I nieważne, jak cicho stawiał kroki — to coś słyszało go od początku.
Oddech rwał mu się płytko, jakby każdy wdech musiał przeciskać się przez splątany drut kolczasty. Skóra paliła tam, gdzie rozbiła się o mur, a pot wsiąkał w materiał bluzy, przyklejając ją do pleców. Nie wiedział, ile już czasu minęło, odkąd zaczęli. Minuty? Sekundy? Całe jego ciało było jak zegar bez wskazówek — mierzył czas w uderzeniach pięści i pulsujących punktach bólu.
Willem cofnął się na krok, tylko po to, by zaraz znów się zbliżyć, z tym samym przeklętym uśmieszkiem, który Bastian miał ochotę wytrzeć z jego twarzy pięścią. Gdyby mógł. Gdyby tylko dali mu szansę.
— Dobra, poćwiczyliśmy gadkę, teraz powiedz mi coś sensownego — mruknął tamten. — Z kim gadasz? Kto cię nasłał? Kto ci płaci za węszenie?
Zbyt wiele pytań. Zbyt precyzyjnych, by były przypadkowe. Czuł to. Ich pewność. Sposób, w jaki się poruszali — jakby nie mieli wątpliwości, że wiedzą, kim jest. Ale on nie znał ich.
W głowie miał hałas. Nie głosy, nie myśli. Tylko chaotyczny, nerwowy trzepot czegoś, co przypominało lęk, ale nie miało jego delikatności. To było coś gorszego. Coś obcego. Jakby ktoś wsunął mu w czaszkę rozżarzone żelazo i zaczął nim przesuwać, z góry na dół, aż rozpuści każde wspomnienie.
Jego głos, gdy w końcu się odezwał, był chropawy, dość twardy.
— Macie jakąś zniżkę na pytania grupowe, czy po prostu wszyscy jesteście jebanymi analfabetami?
Uderzenie przyszło szybciej niż riposta. Uchylił się, ale nie na tyle, by uniknąć go całkiem — pięść zahaczyła o kość policzkową, zostawiając po sobie pulsujące piekło, które rozlało się aż do ucha. Przesunął językiem po zębach. Wszystkie jeszcze były na miejscu.
Na razie.
— Mów, albo cię, kurwa, otworzymy jak puszkę — warknął ten z bardziej ochrypłym głosem.
— Może spróbuj — syknął, spluwając w bok. — Zobaczymy, czy umiecie coś więcej niż bić gości po ciemku.
I wtedy to poczuł. Nie cios. Nie ból. Coś innego. Jakby coś się przesunęło. W powietrzu. W ich zachowaniu. Jakby któryś z nich zerknął w bok, jakby na moment zmienił dynamikę.
Zrozumiał, że nie są tu sami.
Za bardzo paliło go to przeczucie. Takie, które nie miało imienia, ale było ostrzejsze niż wszystko, co znał. Bo w jego kręgosłupie rozlało się coś zimnego, ciężkiego — jak tłusta smoła. Coś, co mówiło: nie jesteś tu tylko dla nich. Ktoś patrzy. Ktoś, kto nie mówi. Ktoś, kto czeka.
— No dobra, synku — warknął tamten, który do tej pory trzymał się w cieniu — Może nie łapiesz sytuacji. To nie jest miejsce na twoje pierdolone stand-upy. Albo mówisz, kogo szukasz, albo zaraz zaczniemy grzebać w tobie, żeby się dowiedzieć.
To było jak wezwanie do ziemi. Jak nagłe przyciągnięcie grawitacji, cięższe niż dotąd. Oparł się mocniej o mur, palce wcisnął w szorstki beton. Oddychał ciężko, nie z bólu, ale z tłumionej paniki.
Bo bał się. Bał się naprawdę.
Nie tylko tego, co zrobią. Ale tego, co sam może powiedzieć, jeśli złamią go na tyle. Nie ufał już sobie. Nie ufał swoim granicom. Nie ufał tej cienkiej nici przytomności, która trzymała go jeszcze z dala od krzyku.
— Okej, posłuchajcie mnie uważnie — wycedził z gardła, zmuszając się do wyprostowania. — Nie wiem, kim jesteście. Nie wiem, kto wam powiedział, że grzebię tam, gdzie nie trzeba. Ale jeśli liczycie, że się zesram w gacie i powiem wam coś, czego nie wiem — to życzę, kurwa, powodzenia.
Pomiędzy słowami pulsowało coś jeszcze — nie duma, nie buta, nie odwaga. Tylko śmierdzący, zawilgły strach, który wciskał się do jego wnętrza jak pleśń i rozsadzał od środka.
Jednemu z nich zadrżała powieka. Drugiemu drgnęła żyła na szyi. Cisza, która zapadła po jego słowach, była gęsta jak smoła. I tylko ich oddechy — krótkie, nierówne — przecinały ciemność.

Philomena St. James
Ivan Reznikov
Gugu.
Przyjezdn*
44 lat/a, 170 cm
adwokat, prokurator stanowy w biuro prokuratora stanowego
Awatar użytkownika
Whispers of life
Fight for the things that you care about. But do it in a way that will lead others to join you.
Nie zamierzała odwracać swojego spojrzenia, choć z pewnością lepiej byłoby jakby nie była świadkiem tortur, tego, że ktoś za chwilę może stracić swoje życie. Próbowała odnaleźć w sobie coś co mogłoby tłumaczyć jej obecne zachowanie, to że napawało ją to przyjemnością. Oczywiście, że nie od zawsze była zepsuta do szpiku kości. Z czasem przestała być aż tak moralnie ugruntowana, bo widziała w swojej pracy tak wiele złego, tak wiele niesprawiedliwości. Również to, że stała się częścią tego zła, było powodem dla którego w takich chwilach jak ta, nic nie robiło na niej wrażania. Choć na pewno w środku przetaczały się przez nią różne emocje, nie jest z nich wyprana. Nie do tego stopnia, by nie reagować na okrucieństwo. W tym przypadku jednak miała swoje powody, by jednak czerpać z tego coś co dla wielu mogło wydawać się chore. Coś przed czym tak wielu z nas, chciałoby uciec. Schować się. Ona stała, twardo przy nim. Obok niego. Nie zważając na to, że za moment choć tylko na krótką chwilę to będzie powodem dla którego cisza między nimi zostanie zachwiana, już nie tylko głosy z dołu, dźwięki szamotaniny a później pierwszych ciosów, będą rozchodziły się echem.
Czy powinna czuć się zaszczycona tym, że mogła być częścią tego? Czy raczej powinna udawać, że to nic nadzwyczajnego, że mogła przecież zostać o tym wszystkim poinformowana w późniejszym czasie. Nie musiał jej przecież tutaj zapraszać, dopuszczać by w ramię w ramię z nim przypatrywała się zbrodni, która działa się teraz na jego oczach. Ona jako prokurator stanowy, powinna wiedzieć lepiej. Powinna to powstrzymać, nie tylko z powodów moralnych ale też prawnych. Wszystko to co działo się w zaułku, zakrawało o pochylenie się nad tym, zbadanie sprawy. Jednak ona nie byłą tutaj by później zająć się tym albo też powstrzymać to okrucieństwo. Wręcz przeciwnie. Stawała się jego częścią. Można nawet powiedzieć, że w tym wszystkim to ona miała jeszcze więcej do zyskania. Chciała patrzeć na cierpienie Bastiana, na to w jaki sposób ktoś wymierza mu kolejny cios, a on staje się teraz ofiarą tortur. Miała mu tak wiele za złe, to że był w stanie ją wykorzystać, tylko dlatego że chciał zdobyć jak najwięcej dla siebie. Oczywiście, że miał dobre powódki do tego, chciał przecież uwolnić swojego starszego brata od wszelkich podejrzeń. Choć mogła to zrozumieć, to nie potrafiła wybaczyć. Nie dlatego, że nie chciała ale prostu nie widziała powodu dla którego miałaby to robić. Nie po tym jak mocno poczuła sie skrzywdzona ale też w jakimś sensie skompromitowana. Nikt nie mógł się dowiedzieć o tym, że ktokolwiek mógłby ją zmanipulować. Jednak wszystko to co było, co stało się przeszłością, teraz powracało do niej.
Każde ich spotkanie, to jak w tamtym okresie była kimś o wiele słabszym, bardziej podatnym na to by po prostu zawładnąć nie tylko jej umysłem ale i ciałem. Chciała tej bliskości, przecież sama do tego lgnęła. Teraz wiedziała, że w tym wszystkim co ich łączyło, nie było nic szczerego, a na pewno ta szczerość nie wychodziła od niego. Zostawała tylko między nią. W jakimś sensie jeszcze mocniej znienawidziła mężczyzn, choć to oni ciągle są jej słabością. Jak ten stojący obok niego. Po tym co wydarzyło się między nimi, na pewno patrzyła inaczej na ich relacje. A raczej na to jak mocno skomplikowana ona była. Stała się czymś, przed czym musiała uciekać. Starała się robić jednak wszystko to by nie dać po sobie poznać, że jakkolwiek wpłynęło to na nią, że ta upojna i długa noc, była pewną zmianą.
Milczała, tuż po jego słowach, które dość dobitnie ukierunkowały ją na to w jakim charakterze tutaj jest i że nie powinna zwracać na siebie uwagi, nie takiej, która byłaby powodem by zdemaskować ich obecność. Choć z pewnością, nie zamierzała być ciągle tylko biernym obserwującym. Nie mogła pozostać tam tylko dlatego, że każde słowo padające z ust chłopaków na posyłki Ivana, dawało jej coraz większą satysfakcję. Oczywiście, Bastian jak mogła się tego spodziewać, nie był im dłużny. Jego walka, to jak chciał pozostać silny wobec tego wszystkiego co się dzieje, była imponująca ale też bardzo zabawna. Delikatny uśmiech pojawił się na jej twarzy, wiedząc, że z każdą kolejną chwilą będzie już tylko gorzej. Gorzej dla Knoxa.
Jeszcze chwila a dojdzie tutaj do tragedii, do czegoś po czym nie będzie już odwrotu. Czy miała nadzieję, na jak największe cierpienie mężczyzny na dole? W jakimś sensie tak ale to też nie tak, że tortury miały na celu zabójstwo, uśmiercenie. Wydobywanie informacji, to chyba główny cel, ten priorytetowy. Czekała więc cierpliwie, aż powoli zacznie się to klarować, bo jak na razie wydawało się, że obie strony grały w jakieś pieprzone podchody. Niecierpliwiła się, a co za tym idzie, podeszła na moment bliżej Rosjanina. Delikatnie opierając dłoń na jego plecach, chciała coś powiedzieć ale miała milczeć. Nie odzywać się. Nie dawać znaku życia. Patrzyła tylko, uważnie. Jakby zahipnotyzowana tym co działo się poniżej.


Ivan Reznikov
Bastian Knox
walerian
Przyjezdn*
51 lat/a, 192 cm
prawa ręka w interesach Dimy
Awatar użytkownika
Whispers of life
His grin was always halfway a smile halfway a threat
Trigger Warning
przemoc
Jego strach — i wszystkie inne emocje, których obecności nie musiał sobie wyobrażać, bo niedawno znalazł się w podobnej sytuacji i miał je wszystkie bardzo świeże w pamięci nie tylko umysłu, ale też ciała wciąż palącego piekielnym bólem — był Ivanowi zupełnie obojętny. Nie zależało mu na zastraszeniu Knoxa, właściwie nie zależało mu już na niczym poza tym, żeby odpierdolił się wreszcie od spraw, przy których niebezpiecznie było się poruszać jakiemukolwiek śmiertelnikowi. Żeby przestał kopać w pobliżu bezimiennego grobu, jednego z tysięcy, jakie zostawił po sobie Rosjanin na przestrzeni połowy wieku; grobu, o którego istnieniu sam już zdążył zapomnieć, tak niewiele znaczył dla niego Julian Grady i grzechy, których nie popełnił, a za które i tak przyszło mu płacić.
Cóż, bez przesady; nie na . n i c z y m . . Może chciał odrobiny pieprzonej rozrywki.
Dlatego przyglądał się bez ruchu, jak w dole Knox szczeka i szczeka, myląc odwagę z głupotą, a jednocześnie nie dając się ani zastraszyć, ani złamać. Ale Ivan wiedział, że każdego da się złamać.
K a ż d e g o .
Jego też złamali. Niejednokrotnie.
Przez chwilę znajdował w tym jakąś podłą namiastkę taniej rozrywki; to przyglądanie się w milczeniu, oglądanie kolejnych ciosów w oczekiwaniu na coś prawdziwego, na ostry zapach krwi, na wrzask rozrywający ciszę nocy tego miasta, które nigdy przecież nie cichło. Ale chłopaki ewidentnie wzięli sobie do serca jego słowa, kiedy mówił, żeby uważać na tego chłopaka. Cień irytacji prześlizgnął się po jego twarzy i poruszył na dnie żołądka niczym dotychczas spokojny wąż, kiedy któryś z nich o mały włos nie zerknął pytająco w jego stronę — jakby potrzebował pozwolenia, żeby poharatać Knoxowi gębę.
Nie dawali sobie rady. Dlatego Reznikov wreszcie odepchnął się od ściany i zrobił jeden cichy krok w przód, tak długi, że pozwolił mu znaleźć się tuż przy balustradzie spocznika, na którym stali z Philomeną. Przechylił się i poczuł jej cichą obecność, jej dłoń na materiale ubrań. Niespodziewany dotyk rozproszył go i zirytował.
Wystarczyło lekko odchylić głowę, żeby móc na nią spojrzeć; zamiast tego Ivan odepchnął się i obrócił w miejscu, dzięki temu znajdując się bezpośrednio twarzą w twarz z kobietą. Nachylił się nad nią, jakby zamierzał ją pocałować, a jednak zatrzymał się kilka cali od jej ust. Uśmiech czający się w błyszczących oczach i uniesionych kącikach warg miał w sobie coś pierwotnie zwierzęcego i dogłębnie złego; jakby wywabiono z niego całe człowieczeństwo, pozostawiając tylko najprymitywniejsze z odruchów i uczuć. Instynkt przetrwania. Pożądanie. A także okrucieństwo, jakie Reznikov zapisane miał w DNA od tamtego pieprzonego dnia, w którym jego matka wydała na świat potwora, nazywając go swoim synem. Ivan Aleksiejewicz Reznikov.
Ze spojrzeniem wbitym w St. James niczym dwa precyzyjnie naostrzone sztylety, na moment wstrzymał powietrze w płucach, aż zaczęły go przyjemnie palić żywym ogniem i dopiero wtedy wypuścił je z sykiem wbijającym się ostrym klinem w nocne niebo.
Zostań tu i niezależnie od tego, co się stanie na dole — nie wychylaj się. Ładnie proszę.
Słowa roztrzaskały się wprost o wargi Philomeny, których smak wciąż potrafiłby — ale nie chciał — przywołać w pamięci. A choć miały stalowy dźwięk groźby, i to mimo ironicznego zwrotu grzecznościowego na końcu zdania, to jedynie ich dwójka w całym uśpionym Nowym Orleanie miała wystarczająco informacji, żeby wiedzieć, że to jakiś pokraczny, wypaczony rodzaj . t r o s k i . ze strony starego gangstera. Nie dlatego, że się pieprzyli i że doszedł w niej kilka razy tamtej nocy w jebanym pałacu, jaki nazywała domem. I nie dlatego, że to Ivan wyszedł z niespodziewaną propozycją, żeby do niego dołączyła w przedstawieniu granym kosztem biednego, niczego nieświadomego Knoxa; przedstawieniu mającemu za zadanie nakarmić najprymitywniejsze z potrzeb. Ale dlatego, że była mu potrzebna jako prokuratorka stanowa — Reznikov nie mógł sobie pozwolić na stratę tak kurewsko dobrego kontaktu w organach ścigania.
Ostatecznie wszystko rozbijało się o interesy.
Romantyzm umarł.
A może raczej: nigdy się nie urodził.
Wycofał się, pozwalając jej dłoni opartej teraz na jego ramieniu opaść w pustkę w miejscu, w którym jeszcze chwilę temu stał. Poruszając się cicho i miękko, przeciął stalową kratę spocznika i zniknął w czarnej głębi pustego mieszkania, do którego przynależał ten obskurny balkon. Nie spieszył się z drogą w dół; kolano napierdalało żywym ogniem przy każdym kroku po schodach, a zgrzytanie zębami i cedzone w ojczystym języku przekleństwa nie przynosiły żadnej ulgi. Wreszcie znalazł się na parterze, popchnął drzwi, które nie zaskrzypiały złowieszczo — ale w powietrzu i tak wisiała aura grozy, kiedy ruszył swoje cielsko w przód. Jeden ciężki krok; buty zgrzytające na piasku i śmieciach pokrywających zaułek. Drugi, lżejszy, który zbliżył go do poświaty latarni ulicznej. Trzeci, znów pewny. Czwarty był tylko półkrokiem.
W piątym znalazł się wreszcie w złotej łunie, która oświetliła go od góry, uwypuklając skrzące, złe oczy i paskudny uśmiech niknący w jak zwykle wyglądającej na nieco zapuszczoną, posiwiałej brodzie.
Jestem pod wrażeniem, Knox — ochrypły głos rozdarł gęstą, lepką ciszę, jaka zapadła między chłopakami, kiedy Reznikov pojawił się obok nich. Strzelili po sobie spojrzeniami z niemą obawą, ale nie ruszyli się z miejsc. — Ale skończ pierdolić, jeśli łaska. Wiem, kogo szukasz. — Czas teraźniejszy, nie przeszły. Uśmiech stał się szerszy, jeszcze paskudniejszy, nieco krzywy od nieskrywanego cynizmu. — Kogo szukałeś u mnie. — doprecyzował i zawiesił głos. Zrobił jeszcze jeden leniwy krok, obciążył zdrowszą nogę większym ciężarem swojego słusznego cielska. Bo wciąż takie było, nawet jeśli w ostatnich tygodniach schudł i osłabł przez przedłużającą się rehabilitację i jednoczesne zaniedbywanie rutynowych treningów, w których zwyczajnie nie mógł brać udziału. — Po prostu chcę usłyszeć, jak wypowiadasz to imię na głos.
Chcę ci przy tym patrzeć w oczy.
Ivan Reznikov nie przypominał teraz jowialnego, rubasznego Rosjanina, jakiego można było spotkać w klubach nocnych, gdzie dziewczyny rozbierały się na podestach, a przy barze wódka lała się szerokim, niekończącym się strumieniem.
Przypominał pierdolonego niedźwiedzia grizzly wydartego wprost z głębi najdzikszych syberyjskich lasów.

Bastian Knox
Philomena St. James
po mieście błąka się tylko jedna dusza
sectusempra
Miejscow*
33 lat/a, 193 cm
Wykładowca historii muzyki w The University of New Orleans
Awatar użytkownika
Whispers of life
Lost in my own nightmare
The devil cast a spell on me
Trigger Warning
przemoc
Milczenie po jego słowach trwało może dwie sekundy — a może całe życie. Powietrze zgęstniało tak, że miał wrażenie, iż mógłby je ugryźć, połknąć i zadławić się nim na śmierć. Ciemność wokół nie falowała już jak mgła — stała się betonem, ścianą bez okien, bez drzwi, bez wyjścia. A ich sylwetki? Nagle bardziej kanciaste. Jakby światło, które do tej pory nie istniało, właśnie wróciło, by narysować ich ostrzej.
Najbliżej stał ten, którego głos był najbardziej pęknięty — chropawy, zdarty z cierpliwości i z nadziei, że cokolwiek tu jeszcze pójdzie zgodnie z planem. Sztywniał w ramionach. Nie ruszał się, nie odpowiadał. Jak pies, który czeka na komendę, zanim się rzuci.
Drugi przeciągnął dłonią po karku. Zgrzytnął czymś — zębami? Pierścieniem? I zrobił krok do tyłu. Delikatny, ale Bastian go zobaczył. Zapisał w pamięci jak coś cennego. Coś, co mógłby sobie później przypomnieć, jeśli jeszcze kiedyś będzie miał pamięć.
A potem znów się zaczęło.
Tym razem bez ostrzeżenia. Cios w bok, bardziej dla zasady, niż z gniewu. Jakby musieli się upewnić, że jeszcze czuje. Że się nie odłączył. Ból był suchy, głuchy, jak uderzenie deską w ścianę. Wnętrzności znów się zwinęły, żebra zapiekły.
Ale nic nie pękło.
Jeszcze.
Z języka oderwał się dźwięk. Nie słowo. Nie krzyk. Coś pomiędzy. Jak syk. Jak oddech z głębi, który nie znalazł formy. Plecy znów naparły na mur, ramiona drgnęły.
— Co ty kurwa masz z tym wyrazem twarzy? — mruknął tamten z przodu. — Myślisz, że ci to coś da?
— Nie. Po prostu jesteś brzydszy z bliska — wypluł, głos mu zadrżał, ale nie złamał się. — Trzeba było się urodzić z mózgiem, a nie z pięściami.
I znów uderzenie. Ale teraz słabsze.
Jakby robili to dla zasady. Dla rytuału. Dla podtrzymania maski. Bo coś się psuło.
Coś się kruszyło pod ich butami i nie był to tylko jego kręgosłup. To była atmosfera. Narracja. Pewność siebie.
Wiedzieli, że ktoś ich obserwuje. Że coś się zmienia. Że nie są już tak niewidzialni, jak sądzili.
Bastian czuł to całym sobą. Jakby zmysły, które w nim drzemały od miesięcy, teraz się przebudziły. Może przez ten ból. Może przez to, że był tak cholernie blisko tej granicy, na której zmysły stają się ostrzejsze niż rozum.
Zamrugał. Dwa razy. Wzrok był zamglony, ale widział. Twarz. Usta. Dłoń na biodrze. Blask w oku, którego nie rozumiał. A potem znowu ciemność.
— Dobra. Koniec pieprzenia — rzucił najniższy z nich, ten z blizną nad brwią. — Mamy, co chcieliśmy. A reszta... to już nie nasz problem.
Słowa padły z ust najniższego, tego z blizną nad brwią, ale nie niosły za sobą żadnej puenty. Jakby miały tylko wybrzmieć i zwiotczeć w powietrzu. Ale nic się nie kończyło. Nie był to moment, w którym spuszcza się kurtynę. Raczej ten, w którym ktoś zapomina, że to w ogóle jest scena.
Bastian zamrugał wolno. Powieki miał ciężkie, jakby każda z nich ważyła tyle, co cegła. Serce trzepotało się w klatce piersiowej jak przerażony ptak, który wleciał do pomieszczenia bez okien i walił skrzydłami o ściany, nie rozumiejąc, dlaczego nie może się wydostać.
Nie rozumiał niczego. Ani kim są. Ani dlaczego to robią. Ani co chcą uzyskać. Ich twarze były obce, twarde, płaskie jak maski — pozbawione emocji, a może pozbawione znaczenia. Byli jak postacie z koszmaru, które się pojawiają, ale nigdy nie mają imion. Tylko ręce. Tylko głosy. Tylko siłę.
Miał ochotę krzyknąć, ale gardło było zbyt ciasne. Jakby ktoś zacisnął mu od środka strunę i powiedział: milcz. Oddychał płytko, skróconym rytmem, który przestawał być wydolny. W głowie czuł rosnące ciśnienie, jakby czaszka była zbyt ciasna dla myśli, a te rozpychały się w środku jak pęczniejące drewno. Nie było żadnego układu, żadnej taktyki — tylko strach. Surowy, czysty. Ten, który zostaje, kiedy z człowieka zdziera się warstwy ironii, odwagi, logiki i zostaje tylko nagi nerw.
— To nie ma sensu — wychrypiał, głos miał szorstki. — Nie wiem, o czym mówicie. Nawet nie wiem, kim wy, kurwa, jesteście.
I to była prawda. Najbardziej oczywista z możliwych. Bo przez cały ten czas próbował znaleźć w ich twarzach coś znajomego. W geście. W głosie. Cokolwiek, co mógłby przypisać do nazwiska, do zdarzenia, do kawałka przeszłości, którą być może przeoczył. Ale tam nie było nic. Tylko trzy sylwetki wyrzeźbione z milczenia, przemocy i przekonania, że nikt im nie podskoczy.
Ten z blizną spojrzał na niego jak na dziecko, które nie chce zjeść obiadu.
— Może i nie wiesz. Ale ktoś wie za ciebie. I z tego, co widzę, bardzo się starasz, żeby się nie dowiedzieć.
To zdanie było jak zgrzyt. Nie pasowało do reszty. Nie brzmiało jak groźba. Brzmiało jak stwierdzenie faktu, którego Bastian nie znał — i którego nie miał poznać.
Poczuł, że zaczyna się trząść. Delikatnie. Najpierw dłonie. Potem kark. Skurcze drobnych mięśni, które nie miały nic wspólnego z bólem, tylko z przeciążeniem układu nerwowego. Jakby organizm próbował się wyłączyć. Odciąć. Od środka. Żeby chociaż część niego nie musiała już tu być.
Ale nie mógł zniknąć. Był zbyt obecny. Zbyt ludzki. Zbyt podatny. I oni to widzieli.
— Powiedz chociaż, kto ci kazał. Może oszczędzisz sobie więcej rozrywek — mruknął ten, który do tej pory nie powiedział prawie nic. Miał głos niski, zimny, zlepiony z pogardy i zmęczenia.
— Nikt. — Bastian przełknął ślinę, choć nie miał czego.
— No to jesteś głupszy, niż myśleliśmy.
Uśmiechnął się. Szeroko. Ale oczy miał martwe.
Knox poczuł, że pęka mu w środku jakaś cienka błona. Jakby do tej pory coś jeszcze trzymało go w ryzach — może cień racjonalności, może iskra nadziei, że to tylko pomyłka, przypadek, zły wieczór — ale to już się skończyło.
Teraz było tylko to miejsce. I oni.
I strach, który był tak głęboki, że przestawał być emocją.
Nagle kolejny głos rozciął ciszę jak brzytwa po gardle.
Nie był obcy. Nie tym razem. Nie brzmiał jak zjawa, nie brzmiał jak ktoś, kogo trzeba dopiero zidentyfikować.
To był Ivan.
Ten sam Ivan, którego widywał w klubie, oparty o bar z ręką zwieszoną leniwie przy kieliszku, z tym swoim śmiechem rozrywającym przestrzeń jak rozładowanie. Ten sam, który zawsze wiedział więcej, niż mówił. Który miał w sobie coś groteskowo znieczulonego, jakby świat nigdy naprawdę go nie obchodził — ale jednak zawsze wiedział, gdzie uderzyć, by bolało najmocniej.
I teraz stał w świetle latarni, ociekając złotem i cieniem, z tamtym spojrzeniem.
Jakby to nie był przypadek.
Jakby od początku wiedział, że tu będzie.
Jakby go, kurwa, oczekiwał.
Bastian nie odezwał się od razu. Szok miał smak metalu. Zamarł. Czuł, jak serce zjeżdża mu do brzucha i tam zostaje, ciężkie, niemożliwe do przełknięcia.
— Co ty, kurwa, robisz…? — wymamrotał w końcu, z głosem zdartym i pustym.
To nie brzmiało jak pytanie. Bardziej jak skarga. Jak próba wybudzenia się z jawy.
Bo Ivan Reznikov nie miał prawa być tu. Nie teraz. Nie w tym zaułku. Nie z tymi ludźmi.
A jednak był.
Bastian szukał logiki. Powiązania. Czegokolwiek. Ale jego mózg działał jak źle naoliwiona maszyna — warczał, ślizgał się po myślach, odbijał od faktów, które nie pasowały do siebie. Ivan był… znajomy. Ale ta wersja Ivana — ta, która pojawiła się właśnie teraz, w tej ciszy, kiedy powietrze wciąż drżało po ciosach — była inna. Cięższa. Mroczniejsza. Bardziej głodna.
I kiedy padły kolejne słowa — coś o imieniu, coś o tym, że chce je usłyszeć — poczuł, jak wszystkie włosy na karku stają mu dęba.
Bo nie rozumiał. Nie rozumiał nic.
Nie wiedział, o jakim imieniu mówi.
Nie wiedział, czego, do cholery, Ivan się od niego domaga.
— Jakie… jakie kurwa imię?! — wypluł, z głosem, który rozpadł się na trzy tony. Złość. Lęk. I coś jeszcze — panika, która przyszła z głębi trzewi. — Co ty, do chuja, pierdolisz?!
W ustach miał sucho. Jakby całe ciało postanowiło wycofać się z tej sytuacji, zostawiając go z pustką i napięciem, które aż trzeszczało między skroniami.
Ivan zbliżył się o krok. Nie spieszył się. Niósł się jak wyrok.
I wtedy dotarło do niego coś jeszcze.
Oni — tamci trzej — ustąpili mu miejsca.
Jak psy spuszczone ze smyczy, które nagle zrozumiały, że nie są już potrzebne. Że pan wrócił. Że teraz będzie mówił on.
A Bastian… był sam.
Z twarzą rozgrzaną bólem, z żebrami pulsującymi przy każdym oddechu, z tym pytaniem, które teraz wisiało w powietrzu, ciężkie i niezrozumiałe.
Imię.
To słowo było jak klucz do drzwi, których nie pamiętał, że zamykał.
Ale Ivan najwyraźniej pamiętał.

Philomena St. James
Ivan Reznikov
Gugu.
Przyjezdn*
44 lat/a, 170 cm
adwokat, prokurator stanowy w biuro prokuratora stanowego
Awatar użytkownika
Whispers of life
Fight for the things that you care about. But do it in a way that will lead others to join you.
Stała ciągle z boku, ciągle niezauważona, jedynie Ivan wiedział, że ciągle tu jest. Ciągle chce być częścią tych tortur, angażować się w to wszystko co działo się w poniżej. Jednak nie mogła się ujawnić, stać częścią tego wszystkiego. Nie tylko obserwatorką. Mimo tego, że wiedziała o tym ile może stracić ile to może ją kosztować. Utrata nie tylko pracy, pozycji ale poczucia władzy, które bywało absolutne, pełne. Bez ograniczeń. Chcąc nie chcąc wszyscy wiedzieli, że jednak bywa apodyktyczna, ciągle dążąc do spełnienia swoich marzeń. W tym wszystkim nie mogła przecież pozostać bezkarna, kiedyś musiał nadejść ten dzień, kiedy ktoś stanie się dla niej zagrożeniem ale wtedy liczyła, że będzie szybsza, bardziej przebiegła, że to ona będzie znowu triumfować, jak robiła to niemal od zawsze. W tym momencie również próbowała podkreślić, że nie jest tutaj bez powodu. Z trudem powstrzymywała się przed tym, by przejąć kontrolę, choć sama nie angażowała się w tortury, w tym by nasyłać na kogoś, swoich przydupasów, to czuła, że jeśli chodzi o ich relację z Rosjaninem, to chyba mogła sobie pozwolić na więcej.
Zostań tu i niezależnie od tego, co się stanie na dole — nie wychylaj się. Ładnie proszę.
Prychnęła, cicho pod nosem, słysząc owe słowa. Zbyt wiele przecież musiała w sobie powstrzymywać, by naprawdę odpowiedzieć ze swoją typową złośliwością, sarkazmem, który przewijał się między ich rozmowami, naprawdę często. Żeby nie powiedzieć, że zawsze. Nie musiał jej dwa razy tłumaczyć, tego, że lepiej jakby pozostała poza zasięgiem, jakby w ukryciu miała być o wiele bardziej bezpieczna. Nie musiała się przejmować, że ktoś zdemaskuje jej obecność tutaj. W tym miejscu nie powinien znaleźć się nikt z prokuratury, a jednak. Pojawiła się ona, we własnej osobie. Osiągnęła w jakimś sensie swój cel, chciała przecież zobaczyć jak Bastian cierpi. Jak w tym wszystkim mógł zapłacić za wszystko to co jej zrobił, jak wiele krzywd wyrządził, o których zapewne nie miał bladego pojęcia, bo niby jakby się miał tego dowiedzieć. Ona nigdy nie zdążyła mu tego wykrzyczeć, nigdy nie było między nimi konfrontacji. W jego mniemaniu temat na pewno wyglądał na zamknięty, całkowicie odstawiony w ciemną otchłań. Niestety licho jak i St. James nie spały, wszystko to co czuła kumulowało się w niej na przestrzeni tych lat, a kiedy wreszcie udało się zaangażować kogoś takiego jak Ivan, by jednak dać mu nauczkę, nie mogła sobie odmówić.
Obserwowała w milczeniu, jak mężczyzna wychodzi, znika wraz z ciemnością, która złowrogo otaczała niemal każdy zakamarem. Stała przez dłuższą chwilę, obserwując ale też wsłuchując się w każde słowo, w to jak pojawił się tam ich szef, kiedy wreszcie było wiadomo, że to on stoi za tym wszystkim. W jakimś sensie Knox nadal nie potrafił skojarzyć i połączyć wszystkich faktów. Rozumiała go, jego zdezorientowanie ale też czuła rosnącą irytację, tym jak się odzywa. Jak próbuje być silniejszy niż tak naprawdę był. Wyczuwała przecież jego strach, próbę ochrony, a może wyzbycia się tego uczucia. Wreszcie nie wytrzymywała, odwróciła się i powoli zeszła na dół. Łamiąc więc zakaz, który padł z ust Rosjanina. Oczywiście, że nie musiała i nie zamierzała go słuchać. Nigdy tego nie robiła. Choć może ostatnio się to zmieniło. Po tym jak znaleźli się w łóżku, jak wszystko to co budowali, po prostu szlag trafił, nie było już między nimi tak samo. Powoli granice zacierały się, choć nadal były dość silne. Jednoznaczne. Zdobyła się na odwagę ale też była łatwym celem, jego złości. Jego niezadowolenia, kiedy po prostu zorientuje się, że znalazła się tuż przy nich. Nadal jednak ukrywała się. Ciemność sprawiała, że nie dało się jej zauważyć, nawet jeśli miało się wytężony wzrok.
Patrzyła na nich, na to co działo się tuż przed nią. Realność tego wszystkiego uderzyła ją w nieznany dotąd sposób. Zacisnęła delikatnie dłoń na materiale swojego płaszcza. Nie poruszyła się jednak, nie pokazała swojej twarzy ani tego, że jest teraz zaciekłą obserwatorką, że robi to na wyciągnięcie ręki, jakby za moment miała dołączyć. Sprawić mu ból. Coś o czym na pewno teraz marzyła.
- Doskonale wiesz o jakie imię chodzi - jej głos mógł ich zaskoczyć, na tyle mocno, że w jednej minucie wszyscy zamarli, czy poczuła na sobie złowrogie spojrzenie Reznikova? Czy to właśnie on teraz przewiercał ją na wylot, chciał dopaść i ją. W tej jednej chwili mogła przecież spieprzyć cały plan. Wiedziała jednak jedno, że nie radził sobie, że trwało to wszystko zbyt długo i wszyscy zaczynali się irytować, na cele z nią samą.
- Przestać robić z siebie pajaca - warknęła wreszcie, czując jak jej złość narasta w niej. Ponownie jednak chciała dać temu upust, w tym szalonym obrazie. W stopklatce, która teraz powoli zaczynała nabierać tempa. Wolny krok, jeden jedyny jak na razie. Nie chciała pokazywać, że to właśnie ona stoi za tym wszystkim, choć w niewielkim stopniu. Spojrzała na Ivana, jego wzrok mówił wszystko ale przecież ona wiedziała doskonale co robi. Miała to pod kontrolą. Zadziorne spojrzenie, które skupiała teraz na nim, miał go uspokoić. Udobruchać, a jeśli nie to i tak znajdzie sposób na to by to zrobić. Uśmiechnęła się delikatnie, odrobinę złośliwie, mierząc teraz Knoxa i to w jakiej sytuacji się znalazł. Jeśli o nią chodziło to w idealnej.
Wszyscy, którzy ją teraz obserwowali mogli wyczuć jej siłę, jej determinację i to, że strach nie był w zasięgu. Nie bała się, nie tego, że zostanie zdemaskowana, że ktoś będzie chciał sprawić, że wpakuje się w kłopoty. Miała plan, który mogła w każdej chwili zrealizować ale teraz chodziło przecież o coś więcej. O możliwość zemsty. Zemsty, która mogła być dla niej bardziej satysfakcjonująca niż seks, niż wszystko to co do tej pory przeżyła. Oczywiście, nie mogła tego porównywać, do tego co robił z nią Ivan, jak potrafił zadbać o jej potrzeby. Zbliżyła się znowu, teraz niemal dopadając do miejsca, w którym to właśnie Bastian był ofiarą, jedyną. Prawdziwą. Przyglądała się temu co do tej pory mu zrobiono ale mogli przecież bardziej się postarać, chyba dlatego jej spojrzenie przeniosło się na Ivana, na to jak ciągle ją obserwował.
Ciągle miał jej to za złe ale czy tak trudno było mu zaufać? Po tym wszystkim co razem przeżyli?



Bastian Knox
Ivan Reznikov
walerian
Przyjezdn*
51 lat/a, 192 cm
prawa ręka w interesach Dimy
Awatar użytkownika
Whispers of life
His grin was always halfway a smile halfway a threat
Kurewsko uwielbiał ten moment, w którym ofiara go rozpoznawała. Czasem — zwykle kiedy nie mógł się bić i odsuwano go od prawdziwych spraw — wydawało mu się, że wlecze się po tym padole łez i skurwysyństwa wyłącznie dla takich chwil; dla uderzenia adrenaliny, poczucia władzy niewynikającego jedynie z przewagi fizycznej i liczebnej nad ofiarą — choć głównie — ale też z przewagi zaskoczenia. Dla tego specyficznego błysku w oku, kiedy wysilone neurony próbowały zlepić się pod kopułą, dla wyrazu zaskoczenia malującego się na twarzy i w ciele ofiary, dla kompletnego rozbrojenia i strachu, choćby wszystko to miało trwać tylko jedno boleśnie szybkie uderzenie serca o żebra. Dla przyglądania się, jak na twarzy maluje się zrozumienie, kiedy wreszcie połączy fakty, a po nim w naturalny sposób pojawia się . l ę k .
Oczywiście to wszystko było jedynie kiepskim zamiennikiem prawdziwej adrenaliny, jaka płynęła z działania w prawdziwym terenie — natomiast Knox był tylko płotką; przystawką; ledwie mierną próbą sił przed prawdziwym drapieżnikiem, którego Reznikov zamierzał złapać we wnyki już wkrótce. Był rozgrzewką, próbą zapełnienia zbyt dużej ilości czasu.
Jego reakcja była wystarczająca, żeby przyjemnie połaskotać bestię leżącą na dnie żołądka Ivana. Wtedy jednak Knox się odezwał, a na twarzy Rosjanina zadrżał ten pewny, bezczelny uśmiech płynący z przekonania, że wszystkie decyzje tego wieczora zostaną podjęte wyłącznie przez niego.
Wkradło się coś jeszcze.
Bo stojąc na balkonie, wydawało mu się, że Knox jest twardy. Że cały ten kit, który wciskał chłopakom w irytująco przeciągającym się przedstawieniu to tylko poza, dziwaczny pancerz ochronny. Strategia, która miałaby go zaprowadzić co prawda chuj wie gdzie w zrozumieniu Rosjanina, ale jednak: działanie celowe. Fałsz, pod którym skrzętnie ukryto prawdę. Wszystko jednak wskazywało na to, że . n a p r a w d ę. nie rozumie; że nie ma pojęcia dlaczego spotkali się w takich okolicznościach i że żaden cios na odlew ani precyzyjne nacięcie nie zdoła wydusić z niego tego, czego on jakimś cudem faktycznie nie łapał. Że nawet ta oczywista podpowiedź, którą Ivan podstawił mu pod sam nos — tak się przecież spotkali, w ten sposób zaczął się ten w gruncie rzeczy niewiele dla Reznikova znaczący rozdział, bo Knox przyszedł do niego w poszukiwaniu ludzi wiążących go z Julianem — nie poprawiła mu wyżartej przez strach pamięci.
Tym uczuciem było rozczarowanie.
Czyżby brat tak mało dla niego znaczył, że już zapomniał, po co w ogóle wpierdolił się w ten obcy świat, w którym poruszał się po omacku, podczas gdy Ivan był nocnym drapieżnikiem ze wzrokiem dostosowanym do ciemności? W chuj rozczarowujące.
Reznikov się skrzywił, charknął przeciągle i splunął na ziemię przed sobą, przez cały czas nie odrywając spojrzenia od twarzy mężczyzny.
Ja pierdolę… — zaczął i urwał, bo wtedy zza pleców dobiegł go kobiecy głos.
J a . p i e r d o l ę , . d o . k u r w y . n ę d z y .
Łypnął po skosie w bok złym, wilczym spojrzeniem rozpraszanego drapieżnika, któremu w polowanie bez zaproszenia wtrąca się inny. Dokładnie w to miejsce, w którym kobiety jeszcze nie było, ale w jakiś sposób stało się oczywiste, że będzie. A jednocześnie podniósł dłoń w oczywistym sygnale dla chłopaków, do którego nie potrzebował słów: Stać. Zostawić ją. Pilnować jego.
Obawiam się, że w tym przypadku to nie przebranie, love — wycedził przez zęby w nawiązaniu do błaznowania, jednocześnie dławiąc na dnie gardła wszelkie komentarze na temat jej pochopnego zachowania i bezczelnego łamania jego prośby, chociaż nie minęło nawet kilka minut od wypowiedzenia jej. — A mówiłem, kurwa, omijać głowę. Potrzebny mi jest przytomny i chociaż częściowo myślący — sarknął w kierunku chłopaków.
St. James wkurwiła go niemiłosiernie swoją niesubordynacją i przypomniała, dlaczego kobiet nie należy brać w takie miejsca; wierzył jednak, że na rozwiązanie tego problemu będzie miał czas później. Teraz musiał zająć się Bastianem i wyciągnąć z tej sytuacji wszystko, co możliwe przy tak niesprzyjających warunkach pracy, dlatego odwrócił się ponownie w stronę mężczyzny. Lekko przechylił głowę w bok, jakby w wyrazie znudzenia.
Wróciła ci pamięć? — zapytał oschle i nonszalanckim skinieniem dłoni machnął w kierunku Philomeny. — Jeśli ona ci nie pomogła, pozwól, że zrobię to osobiście.
Choć jego słowa brzmiały beznamiętnie, w następnych kilku krokach Ivan znalazł się przed Bastianem i nic w jego posturze ani twarzy nie wydawało się takie być; składał się z frustracji, agresji, niecierpliwości oraz — co najgorsze w przypadku temperamentów takich jak ten Reznikova — pierwszych objawów znudzenia. Nie uderzył jednak. Zatrzymał się, a jednak pohamował popędy. Bo chociaż dłonie mrowiły go niemiłosiernie, to wydarzenia ostatnich tygodni zdawały się nieco utemperować porywczość.
Los Juliana Grady’ego jest już przesądzony, Knox. Sczeźnie w tym więzieniu — zaczął cicho, niespiesznie cedząc kolejne słowa, jakby delektował się ich twardym brzmieniem naznaczonym rosyjskim akcentem, jednak wystarczająco głośno, żeby wszyscy zgromadzeni mogli go usłyszeć. Skoro już pani prokurator wjebała mu się w paradę i zdecydowała się ryzykować swoją karierą i przyszłością, to jej sprawa; niech ma z tego chociaż odrobinę przyjemności.Ale ty masz przed sobą całe życie — dodał, mrużąc nieznacznie oczy i zadzierając lekko podbródek. — Radzę się zastanowić, czy jest sens nim ryzykować dla garści wątpliwej jakości informacji.
Wbrew jego słowom, to nie była rada. To była . g r o ź b a .

Bastian Knox
Philomena St. James
po mieście błąka się tylko jedna dusza
sectusempra
Miejscow*
33 lat/a, 193 cm
Wykładowca historii muzyki w The University of New Orleans
Awatar użytkownika
Whispers of life
Lost in my own nightmare
The devil cast a spell on me
To było jak echo. Najpierw nieuchwytne, zbyt delikatne, by nazwać je konkretem, zbyt rozmyte, by przypisać do zmysłu. Jak cień obcego ciała sunący po krawędzi percepcji. Coś w powietrzu zadrgało — nie szmer, nie ruch, ale napięcie. Jak w teatrze, gdy kurtyna wciąż zasłania scenę, ale aktor już czeka w kulisie, gotowy wkroczyć — i choć nikt go jeszcze nie widzi, jego obecność zaczyna drżeć w powietrzu. Czuł to głęboko pod skórą, jakby na karku, tuż pod mokrymi od potu włosami, zaczęły wykwitać igiełki przeczucia, niepokój, który nie należał do tej sceny, a mimo to był nieodłączną jej częścią.
Zerknął w bok, ale nie dostrzegł nic.
Nie było szelestu. Nie było kroku. Tylko ta nienazwana obecność, która rozlewała się jak dym — leniwa, bezbarwna, a jednak dusząca.
Rosjanin coś mówił, gardłowym tonem, miękko, z tą obojętnością, która bardziej raniła niż cios. Ciężar słów unosił się między nimi jak smoła, ale Bastian już nie słuchał. Nie całkiem. Bo ciało robiło się coraz zimniejsze, jakby właśnie wtedy jego organizm pojął, że najgorsze jeszcze nie przyszło.
I to wtedy zrozumiał, że coś się zmienia.
Nie w ich głosach. Nie w tych sylwetkach, które stały jak psy gotowe na rozkaz. Zmieniało się w przestrzeni. Jakby ktoś właśnie zdjął zasłonę. Jakby coś, co od początku było tu z nimi, wreszcie postanowiło przestać się ukrywać.
Wstrzymał oddech. Odruchowo.
Jakby podświadomość próbowała uchronić go przed tym, co miało zaraz nastąpić.
I wtedy...
Doskonale wiesz, o jakie imię chodzi.
Głos przeciął noc z chirurgiczną precyzją, czysto i bezlitośnie, sprawiając, że na ułamek sekundy cały świat stanął w miejscu — jakby każde słowo było ostrzem, wbitym powoli i celnie w samo serce tej sceny, gdzie nikt nie był już tylko widzem.
Zamarli.
I on też.
Bo znał ten głos.
Cisza po jej słowach była jak trzęsienie ziemi. Nie gwałtowne. Nie natychmiastowe. Ale podziemne, podskórne, takie, które zaczyna się od pęknięcia w świadomości, a potem rozłazi się jak pajęczyna po betonie.
Bo to był jej głos.
Oczy znieruchomiały, oddech zaciął się w gardle. Gdzieś daleko, w miejscu, gdzie powinny pojawić się myśli — panował szum. Taki, jaki człowiek słyszy po uderzeniu w głowę albo w duszy.
Znał ją.
Znał jej ciało, jej zapach, znał smak jej skóry i gorycz jej milczenia. Znał ją w sposób, w jaki zna się kogoś, kogo się zdradziło — do krwi.
Philomena St. James.
Jakby wypowiedzenie tego imienia miało moc przywołania wszystkich demonów naraz.
A potem ruszyła. Powoli. Jakby była częścią tego koszmaru od początku, tylko schowana za kotarą. Jakby grała tę rolę cały czas, ale dopiero teraz dostała scenę.
Zeszła z góry, lekko, z tą swoją precyzją i pewnością, którą znał aż za dobrze. Wciąż cholernie elegancka, wciąż nienaganna — nawet tu, nawet teraz, w tym pieprzonym zaułku.
Jakby przyszła odebrać rachunek. Nie od Ivanowych karków. Od niego. Bo teraz wszystko zaczynało się składać.
W jednej chwili — tylko jednej — pękła w nim jakaś bariera i myśli zaczęły przeskakiwać między sobą jak iskry.
Philomena. Ivan. Julian. Oskarżenie. Ten jebany wyrok.
Dwa lata temu wpakował się do jej łóżka, bo był zdesperowany. Bo myślał, że może coś wydrze z tych zimnych, kontrolujących ust. Bo chciał wyciągnąć z niej choćby pół tropu, który uratuje brata. I nic. Dni, noce, miesiące. A potem… zniknął.
Nie, żeby żałował.
Ale teraz… teraz wszystko śmierdziało tym samym.
Współpracowali. Od początku. A on był tylko pionkiem. W ich jebanym teatrze. Rozpacz nie przyszła od razu. Najpierw był gniew. Zimny. Ostry. Jak kawałek szkła wbity między żebra.
Patrzył na nią z niedowierzaniem. Jak na ducha. Jak na kogoś, kto powinien być martwy albo przynajmniej dawno pogrzebany w jakimś zapomnianym fragmencie jego historii.
Ale ona żyła.
I była tu.
— Ty... — język miał jak z waty, ale gardło już pulsowało nową wściekłością — Ty, pierdolona...
Nie dokończył.
Bo Ivan wszedł między nich słowem, jakby to on kontrolował nawet przestrzeń między myślą a zdaniem. A potem rzucił to, co miało go złamać.
Julian.
Powiedział to imię tak, jakby nie miało żadnego znaczenia. Jakby nie należało do człowieka, którego Bastian próbował ratować od lat.
— Co ty pierdolisz… — wychrypiał, ale głos się załamał.
Bo nagle wszystko stało się zbyt prawdziwe. Ivan był jednym z tych, którzy go wrobili. Philomena była jedną z tych, które na to pozwoliły.
A on…?
On rozjebał wszystko.
Zrujnował małżeństwo, zdradził kobietę, którą kiedyś kochał, po to, by wziąć do łóżka wroga — z nadzieją, że uratuje brata. A teraz stał tu. Z rozwalonym policzkiem, ze stłuczonym żebrem, z umysłem rozdartym między przeszłością i tą jedną, obrzydliwą prawdą, która nie chciała się jeszcze ułożyć w logiczne zdanie.
— To przez ciebie… — wymamrotał. Nie wiedział nawet, do kogo to mówi. Do niej? Do niego? Do siebie?
— To przez ciebie to wszystko się stało. Ty… kurwa…
Oddychał ciężko. Nie miał siły. Ale też nie miał wyjścia.
— Julian nie zrobił tego — powiedział w końcu. — Nie zabił nikogo.
Głos mu drżał, ale nie z bólu. Ze wściekłości.
Z bólu innego rodzaju — tego, który rodzi się w trzewiach, kiedy człowiek orientuje się, że całe jego życie było jebanym kłamstwem i że wszyscy się z niego śmiali.
— Ty, Ivan… ty go w to wjebałeś, co?
Próbował się podnieść. Na nogi. Na dumie. Na resztkach tego, co jeszcze z niego zostało.
— I ty, Philomena… — spojrzał na nią — Ty się na to, kurwa, zgodziłaś.
W jego oczach nie było już tylko bólu. Było rozczarowanie. I coś jeszcze. Nienawiść.
Ta prawdziwa. Taka, która nie pozwala spać. Taka, która nie krzyczy. Tylko tli się w człowieku latami, aż w końcu zaczyna cuchnąć spaloną duszą.
— Pieprzcie się oboje — syknął. — Nie wydusicie ze mnie ani słowa więcej.
A jeśli miał za to oberwać? To niech biją.
Jego myśli były zbyt szybkie. Za ostre. Nie chciały już się układać — tylko rozdzierały go od środka jak rozgrzane druty. Z każdą sekundą coś w nim pękało. Coś, co trzymał latami, co zaciskał w sobie jak piąstkę dziecka niechcącego puścić ostatniego złudzenia. A teraz to pęknięcie stało się jawną szczeliną, przez którą wypływało wszystko — wściekłość, żal, zawód, niedowierzanie.
Philomena. Ivan.
Julian.
Wszyscy.
Wszyscy, kurwa, trzymali w rękach nici jego życia i pociągali za nie z takim spokojem, jakby był tylko kukiełką. Coś w jego gardle drgało. Jak jęk. Jak krzyk. Jak wybuch.
Bo ile razy można było jeszcze upadać, zanim coś się nie złamie na zawsze?
Palce zacisnęły się na zimnym murze, jakby miał roztrzaskać tę ścianę samym gniewem.
Miał ochotę pluć. Gryźć. Rwać powietrze paznokciami. Ale nie mógł. Bo teraz widział już wszystko wyraźnie. Nie chodziło o informację. Nie chodziło o przypadek. To był plan. Chory. Cyniczny. Skurwiały. Ich plan.
I może był połamany. Może ledwo stał. Ale to jedno wiedział na pewno:
Nie zostawi tego. Nie wybaczy.
Nie da im spokojnie zasnąć, nie pozwoli odetchnąć, nie pozwoli odejść.
Zrobi wszystko. Wszystko. Żeby to się odwróciło. Żeby zapłacili.
Oddech urwał mu się na chwilę, jakby płuca odmówiły dalszej współpracy z człowiekiem, który właśnie postanowił zamienić się w ogień.
Podniósł wzrok. Nie było już w nim wątpliwości. Nie było przestrzeni na rozpacz. Zostało tylko to jedno.
Z e m s t a.
— Zamienię ci życie w piekło, ty skurwysynie — wypluł w twarz Ivanowi z taką siłą, że aż zabolało go gardło. — Przysięgam. Rozjebię ci wszystko.
I tym razem nie była to groźba.
To było proroctwo.

Philomena St. James
Ivan Reznikov
Gugu.
Przyjezdn*
44 lat/a, 170 cm
adwokat, prokurator stanowy w biuro prokuratora stanowego
Awatar użytkownika
Whispers of life
Fight for the things that you care about. But do it in a way that will lead others to join you.
Reakcje, które niosły się niewidzialnym echem, zaraz po tym jak pojawiła się tutaj, odezwała i dała o sobie znać. Nie chcąc by w ukryciu. Ryzykowała przecież tak wiele, wiedziała, że jak tylko Sebastian dowie się o tym, że i ona stała za tym wszystkim będzie wściekły. Zacznie pokazywać co tak naprawdę czuje. Nigdy nie miała okazji widzieć go w takim stanie, pełnego emocji. Rozgoryczenia ale czy on nigdy nie pomyślał o tym, co ona czuła? Jak to on zrobił z niej kompletną idiotkę, próbując dostać się podstępem do wszystkiego tego, co mogłoby pomóc w uwolnieniu jego brata. Ostatecznie nic nie wskórał. Dowody były silniejsze, choć wcale nie musiały oznaczać, że był tak do końca winny. Philomena nie mogła jednak wierzyć każdemu, każdej rodzinie która pojawiała się w takich chwilach i która domagała się sprawiedliwości.
Nie było widać strachu ani zaskoczenia na jej twarzy. Przyzwyczajona już do tego, że częściej wzbudzała strach, nienawiść, niż przyjemne emocje. Bardziej zaskoczyłoby ją to, gdyby szczerze się uśmiechnął, gdyby dał jej do zrozumienia, że to jednak jest to jedno z tych spotkań, na które wyczekuje się latami. Bawiło ją jednak to jak się teraz zachowywał, jak mocno dawał im do zrozumienia, że to wszystko co do tej pory nie miało dla niego sensu, ułożyło się w jedną całość. W wspólną historię, którą ta trójka tworzyła. Coś co było przeszłością ale jak widać, ciągle tak żywe i tak ważne. Rozbawienie na jej twarzy na pewno pogłębiło się po teraz jeden i drugi wpatrywali się w nią w podobny sposób. Oboje byli wściekli, nie chcieli żeby tutaj była a jednak. Wbrew wszystkiego, wbrew temu co mówi się o kobietach, ona wcale nie była słaba. Wręcz przeciwnie, dawała temu wspaniały przykład, właśnie teraz. Stąpając twardo po ziemi, zmierzając ku temu, od czego miała przecież uciekać. Ukrywać się jakby strach był silniejszy, nigdy nie powinien być, przynajmniej w jej mniemaniu.
Zadała ból, który dopiero do niego docierał, który mógł go zniszczyć, jak zapewne tego chciała. Poczuła jak wszystko znowu jest w jej rękach, cały świat. Ta jedna chwila i pieprzony Knox, którego chciałaby udusić własnymi rękami ale przecież nie mogła. Nie teraz, a może nigdy. Chyba nie powinna pakować się w takie rozwiązywanie swojego rozgoryczenia, niechęci do kogoś. Odczuwała zapewne tak silne emocje jak on, jak mężczyzna, który teraz był już tylko ofiarą. Pionkiem w ich rękach od samego początku o czym dowiadywał się dopiero teraz. Pełna satysfakcji, jego własnej słabości, podeszła jeszcze bliżej, wyciągając dłoń w jego kierunku. Łapiąc go delikatnie na brodę, unosząc jego głowę, zaraz po tym jak przecież dał upust swojej złości, który nie malała. Wręcz przeciwnie narastała z każdym jej gestem, z tym że czuła się tutaj coraz pewnie. Musiało go to denerwować, to że nie uciekała. Nie bała się jego słów, które wcale nie były dla niej krzywdzące. Spływały po niej, nic nie znacząc. Zmuszając ją tylko do politowania, które pojawiło się na moment. Na krótką chwilę, zaraz po tym jak gwałtownie odsunęła swoją dłoń. Syknęła pod nosem i odwróciła się przodem do Ivana, zadarła głowę, jakby chciała mu tylko powiedzieć, że nie musi się już złościć. Nie ma do tego żadnego powodu.
- Nie wiedziałam, że jeszcze będzie miał ochotę tak się odzywać - pokręciła niezadowolona głową, bo nie podobało jej się to w jaki sposób się do niej odzywał. Jak rzucał epitetami na prawo i lewo. Wywróciła tylko oczami, bo ona doskonale wiedziała, co mogła z tym zrobić ale ciągle się powstrzymywała bo przecież nie do niej należała czarna robota. Ona miała milczeć, stać z boku. Tak naprawdę otoczona ciemnością i nie miała się tutaj w ogóle pojawiać.
Dłoń rudowłosej na moment spoczęła na kaltcie piersiowej Rosjanina, zaciskając się delikatnie, jakby tylko w ten sposób mogła dać upust swojej złości. Dopiero po tym jak Bastian śmiał się odezwać ponownie, uderzyła pięścią w tors Ivana, nie mocno. Nie tak by w ogóle mogło to zrobić na nim wrażenie, odwróciła się nagle. Gwałtownie i wbiła swoje spojrzenie w stronę Knoxa, swojego byłego kochanka.
- Zamknij się, rozumiesz?! - warknęła, chcąc po prostu go uciszyć, skoncentrować się na tym co było istotne dla sprawy - Nie rozumiesz, że nie masz już innego wyjścia? Wyciągną z ciebie każą informację, każdy szczegół, nawet jeśli teraz upierasz się jak osioł. Nie bądź głupi, a pewnie oni będą dla ciebie bardziej łaskawi - mruknęła, a tak naprawdę kompletnie jej na tym nie zależało. Jak dla niej to mogłoby się tutaj stać cokolwiek a ona wyszłaby z tego zaułka jak gdyby nigdy nic. Całkowicie nie interesując się losem mężczyzny. Nie był on dla niej ważny, istotny by w ogóle patrzyła na to w takich kategoriach. Już dawno przestała udawać, że jest tutaj tylko by sobie popatrzeć. Chciała zrobić coś więcej. Przydać się.
Znowu zerknęła w kierunku Reznikova, wiedząc, że przecież to on miał tutaj największą władzę, a ona znowu zaczynała się panoszyć, nie tylko ze swoimi słowami ale z tym, co miała w swojej głowie. Co powinni zrobić. Milczała jednak, dość dobrze wiedząc, że i tak po wszystkim i jej się za to oberwie.
- Patrz jaki wyszczekany - zaśmiała się głośno, może odrobinę za głośno. W jej oczach pojawiły się niebezpieczne iskierki, które nie zwiastowały nic dobrego, a na pewno nie to, że teraz będzie stąd odchodzić, choć przez moment pojawił się i taki pomysł. Chciała zostawić chłopców, którzy mogli się dobrze bawić dalej. Niestety Bastian nie myślał teraz logicznie, pakując się w coraz większe kłopoty. Czasami lepiej byłoby zamilczeć.


Bastian Knox
Ivan Reznikov
walerian
Przyjezdn*
51 lat/a, 192 cm
prawa ręka w interesach Dimy
Awatar użytkownika
Whispers of life
His grin was always halfway a smile halfway a threat
...przecież on był niewinny…
…nic nie rozumiesz…
…dlaczego to robisz? nie musisz…
przestań
błagam
p r z e s t a ń


Urywki zdań powielały się i nakładały na siebie niczym zdarta płyta, tworząc w umyśle Ivana nieznośną, drażniącą zmysły kakofonię. A Knox wpisywał się w część z tych uciętych, wyrwanych z kontekstu zdań, kiedy mamrotał pod nosem. Wciąż przed nim stojąc, jednocześnie rozpadał się na jego oczach na tysiące kawałków. Kiedy łączył wreszcie fakty, kiedy docierało do niego sedno tego spotkania.
Ivan patrzył spokojnie, pozwalając mu mówić, pozwalając wyciągać wnioski; nawet jeśli część z nich była mylnych, nie zamierzał go wyprowadzać z błędu i prostować nierówności, bo w gruncie rzeczy to nie miało dla Rosjanina żadnego głębszego znaczenia. Historię piszą zwycięzcy.
A prawda nigdzie i nigdy nie liczyła się mniej, niż na sali sądowej.
Dlatego Reznikov stał w milczeniu, z nieruchomym, brutalnie beznamiętnym spojrzeniem wbitym w twarz Bastiana, wyostrzoną karykaturalnie głębokimi cieniami nocy oraz złotą łuną latarni ulicznej. I ciągle powracało do niego to samo pytanie: „Ile razy już to słyszał?”
Stanowczo zbyt wiele, żeby być w stanie poczuć coś więcej niż tylko wyjebanie, podczas gdy wypluwano mu z tą uroczą wściekłością kolejny raz te same, bezwartościowe słowa. Każdy z nich miał się za wyjątkowego — za wyjątkowo przez niego . s k r z y w d z o n e g o . — ale dla Rosjanina byli tylko rozmytą plamą jednakowych, powtarzających się twarzy, po których nie pozostawało nic ponad odległe wspomnienie. A często nawet i to wrażenie ulatywało z jego myśli po kilku dniach, kiedy rzucał się w wir codziennych zajęć albo ciąg conocnego chlania i przygodnego seksu z bezimiennymi dziewczynami poznanymi w klubach nocnych.
Kiedy Philomena wreszcie stanęła u jego boku i włączyła się do gry, przeniósł na nią ciężar spojrzenia i uważnie zlustrował jej twarz, kiedy wyciągała rękę, żeby z niespotykaną delikatnością być bezdusznie okrutną. Zawiesił wzrok na kilku omenach, z przyjemnością skrobiącą dno żołądka wyłapał kolejnych kilka niuansów na jej temat, których istnienia nie zamierzał komentować w towarzystwie Knoxa — ale o których nie planował wcale zapomnieć, żeby później móc wrócić do tego na osobności. Złość na jej idiotyczną decyzję pozostała, ale teraz, kiedy miał do zrobienia coś ważniejszego, nie grała już pierwszych skrzypiec.
Wtedy też wreszcie coś się zmieniło w zachowaniu Knoxa. A jednak miał coś jeszcze w zanadrzu; coś, co płonęło jasnym ogniem na dnie jego oczu, kiedy podniósł na wzrok. Coś powodującego przyjemne mrowienie pod skórą Reznikova; nadzieję na jakieś, kurwa, emocje. Nareszcie.
Parsknął śmiechem na dźwięk jego żarliwego zapewnienia, choć śmiech ten niewiele miał wspólnego z prawdziwą wesołością.
Doceniam twoje ujmujące przekonanie, że faktycznie byłbyś w stanie to zrobić, ale trochę za późno na takie deklaracje, dzieciaku — rzucił lekceważąco, choć w jego oczach odbijał się taki blask, który zmuszał do zastanowienia się nie tylko nad moralnością, ale też zdrowiem psychicznym Reznikova; tak jawnie sugerował ogrom jego szaleństwa. Niezmierzony ocean brutalnych egzekucji wydawanych bez mrugnięcia okiem i ani jednej refleksji nad konsekwencjami dla bliskich ofiary, tysięcy dotkliwych pobić i przetrąconych gołymi rękami karków; litry przelanej krwi na niemal wszystkich kontynentach świata. A przecież ci, których zabił własnoręcznie, stanowili jedynie ułamek procenta ludzi mordujących się w każdym kraju za pomocą broni, na której szmuglowaniu on i Dima tak kurewsko się wzbogacili. — Moje życie jest piekłem dłużej, niż chodzisz po tym świecie — wychrypiał.
A wszystko, co kiedykolwiek miało jakieś głębsze znaczenie, już w nim rozjebał ten huragan o bladoniebieskich oczach, który przeszedł przez jego życie, nie pozostawiając niemal niczego wartościowego; niczego, co Ivan trzymałby kurczowo w dłoniach i o czego bezpieczeństwo realnie by się obawiał. Dima był nie do ruszenia dla kogoś takiego jak Knox, miał zresztą większe problemy na głowie. A cała reszta? Cała reszta była jebanym tłem, któremu Ivan nie poświęcał grama uwagi; przedmiotami, które byłby w stanie poświęcić bez żalu, gdyby zaszła taka konieczność.
Ciekawe, że akurat na tej myśli zastała go kobieca dłoń zaciskająca się na materiale jego ubrań. Uderzenie rozniosło się przyjemnie po płucach, zawibrowało między żebrami. Ivan ani nie drgnął, a pozwolił jej mówić głównie dlatego, że ekscytacją napełniało go to chore, mroczne spełnianie fantazji przez Philomenę. Zastanawiał się nawet przez chwilę, czy odpowiednio przez niego popchnięta, byłaby w stanie zrobić mu realną, fizyczną krzywdę.
Musiał mimo wszystko powstrzymać się przed próbą, bo słowa prokuratorki, chociaż tak słodko pełne jadu i nienawiści, mijały się z jego celem. Ivan nie potrzebował od niego żadnych informacji; nie przyszedł tu po to, żeby się czegoś dowiedzieć, ponieważ od spotkania na cmentarzu wiedział już wszystko, co istotne. Cała reszta — w tym osobiste odczucia Knoxa na temat tej sprawy — była tylko dodatkiem, który nie mógł interesować go bardziej niż kawałek gówna przyklejony przypadkiem do podeszwy buta. Tyle, że robił się dookoła niego smród i nic więcej.
Cierpliwości. Każdy pies w końcu przestaje szczekać, żeby móc skamleć, skarbie — mruknął w nawiązaniu do jej słów, kiedy kobieta na niego spojrzała, przy ostatnim słowie przechodząc na język ojczysty.
W jego cichych, kanciastych słowach kryło się coś nieprzyjemnego, lepkiego, paskudnego. A w oczach czaiła się obietnica, że da jej jeszcze szansę na zemstę; choć szansy tej zapewne przyjdzie Philomenie jeszcze długo żałować.
A ty, Knox, nie forsuj się, bo nie potrzebuję twoich słów. Właściwie najlepiej byłoby, gdybyś od teraz wyłącznie słuchał — rzucił, znów zaglądając mu przez źrenice na dno wściekłej, pokaleczonej i zmęczonej duszy, której przedsmak ciężaru wyczuwał w nim już wtedy, w barze, kiedy pili w najlepsze wódkę. Jednak tamta noc wydała się Reznikovi nagle kurewsko odległa. — Skup się, bo powiem to tylko raz. — Wraz z tymi słowami Ivan ruchem niemal nonszalanckim popchnął go w tył i przedramieniem nacisnął na gardło. W kontrolowany sposób, żeby nie pozbawić go tlenu całkowicie, ale dać uczucie wyraźnego dyskomfortu. Mimo brutalności tego gestu, jego słowa były niemal miękkie, kiedy znów się odezwał: — Zostaw tą sprawę. Nie drąż. Nie pytaj dłużej po nocach wśród przypadkowych ludzi, których intencji nie możesz się nawet domyślać, bo w końcu kogoś wkurwisz i ten ktoś może nie zdecydować się, tak jak ja, na wspaniałomyślną pogawędkę na osobności — dodał ironicznie i urwał na jedno krótkie uderzenie serca. Chciał, żeby następne słowa wybrzmiały wyraźnie i dotarły do Bastiana, dał mu więc tą sekundę na skupienie się. — Ale wpadnie na pomysł, żeby dorwać twoich bliskich. Jednego po drugim, po kolei, kończąc na uroczej przełożonej, która i tak już ci spędza sen z powiek.
Nie powiedział o sobie; nie musiał. Aluzja i tak nie była subtelna, ale też Ivan wcale nie starał się taki być. Zamierzał mu jedynie uzmysłowić, że dalsze szukanie informacji może się skończyć o wiele tragiczniej niż na obitych żebrach i kilku siniakach, które zostaną po dzisiejszej nocy na pamiątkę oraz niemą przestrogę przed innymi nierozsądnymi pomysłami.

Bastian Knox
Philomena St. James
po mieście błąka się tylko jedna dusza
sectusempra
Miejscow*
33 lat/a, 193 cm
Wykładowca historii muzyki w The University of New Orleans
Awatar użytkownika
Whispers of life
Lost in my own nightmare
The devil cast a spell on me
Był głosem. Tylko głosem. Nie człowiekiem. Nie sobą. W tym momencie, w tym zaułku, ze spojrzeniem wbitym w bruk, z ramionami, które już dawno przestały drżeć z bólu, a zaczęły z przegrzania — był tylko zlepkiem mięśni, krwi i gniewu, który w końcu zaczął sączyć się z każdej komórki.
Wszystko było dźwiękiem. Pękającym nerwem. Skrzypieniem bólu pod skórą. Tętnem. Oddechem, który nie miał już sensu. A jednak wciąż tam był. Wciąż kurczowo trzymał się świadomości, która coraz bardziej przypominała ledwie uchylone okno, przez które wdzierały się krzyki, echo grzechotania kostek domina, wspomnienia. I oczy. Jej oczy. Te, które patrzyły teraz z góry, jakby nigdy nie były czymś więcej niż narzędziem oskarżenia.
Kiedy jej palce zacisnęły się na jego szczęce, z tą samą zimną precyzją, z jaką kiedyś zsuwała po nim jedwab, zareagował bez namysłu. Szarpnął się gwałtownie, całym ciałem, jak zwierzę instynktownie uciekające przed dotykiem, który zna — i którego nienawidzi. Siła, z jaką wyrwał się z jej uścisku, nie pochodziła z mięśni, lecz z gniewu, którego nawet sam nie spodziewał się jeszcze w sobie mieć.
— Nie dotykaj mnie, ty kurwo — syknął, a w jego głosie nie było żadnej zgrywy. Niczego do udowodnienia. Był tylko chłód, zgnilizna rozczarowania i jądra gniewu, które zbierało się w nim jak chmura burzowa.
Zrobił krok do tyłu, ale Ivan nie pozwolił mu odejść. Chwycił go mocniej, w kontrolowanym uścisku, dociskając przedramię do gardła. Nie bolało. Jeszcze nie. Ale ten gest miał znaczenie. Miał być przypomnieniem, kto tu ustala zasady.
Czuł, jak ciśnienie podnosi mu się w czaszce, jak świat właśnie przesunął mu się pod nogami, jakby był ledwie dekoracją, a oni aktorami w przedstawieniu, które od dawna już trwało. I to on miał być kurwa pointą. Kropką nad "i" w czyimś planie.
Reznikov pochylał się nad nim, cedząc groźby, jakby recytował modlitwę. Każde słowo wbijało się głębiej niż cios, każde było jak rozszczelnienie w dachu, przez które zaczyna przeciekać deszcz.
Ale w nim nie było już tylko strachu.
Była furia.
— Dopierdol się do moich bliskich, a cię zajebię, słyszysz mnie? — warknął, a głos mu zadrgał. Nie ze strachu. Z tego, że to nie było ostrzeżenie. To była obietnica. — Nie mam pojęcia, za kogo się masz. Ale wiedz jedno — ja też jestem już człowiekiem bez hamulców. Bez niczego do stracenia. I to czyni mnie dużo bardziej niebezpiecznym, niż myślisz.
Spojrzenie miał mroczne, jakby cień przesunął się po dnie źrenic. Rysy ściągnięte, twarz poorana zmęczeniem i bólem, a rozcięcie na policzku pulsowało od wewnętrznego napięcia. Ale oczy… oczy nadal cięły. Ostro, precyzyjnie. Jakby same mogły rozrywać tkanki, przecinać zamiary, niszczyć pewność.
Philomena nadal tam była. Czuł jej obecność, nawet jeśli już nie mówiła. Była jak echo tamtej przeszłości, którą próbował zakopać, ale która wróciła teraz w najgorszej możliwej formie.
— A ty... — rzucił w jej stronę, obracając się z trudem, mimo ścisku. — Wiedziałaś, po co przyszedłem. Wiedziałaś od początku, a i tak dałaś się w to wciągnąć. I może myślałaś, że to było prawdziwe… Może czasem nawet sam w to wierzyłem. Ale, do chuja, nie zapominaj, kto kogo tu wykorzystał. Kto kogo pierdolił dla kilku zdań z akt, które i tak nie znaczyły nic. I nie udawaj, że byłaś ofiarą.
Zamilkł na ułamek sekundy, ciężko oddychając.
— Ale wiesz co? Gdybyś chociaż wtedy powiedziała mi prawdę... Jakąkolwiek. A nie sprzedała to wszystko jemu. Jemu.
Głos stwardniał, ton przeszedł w gardłowy syk.
— Zrobię wszystko, żebyś za to zapłaciła. Żebyście zapłacili oboje.
W oczach paliła mu się nie tylko rozpacz, ale coś bardziej niebezpiecznego. Coś, co sprawiało, że nawet bijący go dotąd mężczyźni robili krok w tył.
Był jak drapieżnik, który wreszcie dotarł do punktu, w którym nie szuka ucieczki. Szuka krwi.
— Zamienię ci życie w piekło, Reznikov — wysyczał wprost w jego twarz, mimo uścisku na szyi. — I to nie będzie metafora.
Nie był już tylko wściekły. To było coś głębszego. Gęstszego. Jak smoła, która zalała mu wnętrzności i czekała, aż ją podpali. Patrzył na Rosjanina z czymś, co nie przypominało już lęku, ani nawet bólu. To była cisza przed wybuchem. Przeciągnięta, napięta jak skóra nad raną, która zaraz pęknie.
Gardło piekło, oddech rwał się, ale nie z wysiłku. Z nienawiści. Z tej potrzeby, by choć jeden raz, choć na moment, odebrać mu tą jebaną pewność siebie. Choć jednym gestem.
Coś w nim pękło. Ale to nie był ten kruchy rodzaj pęknięcia, który sprawia, że człowiek osuwa się na ziemię i błaga. To było coś głębszego, surowszego. Jak rozdarcie starej blizny, pod którą wcale nie było wygojonej skóry, tylko żywe, pulsujące mięso. Każde słowo, które padło z ich ust, każde spojrzenie, które zatrzymało się na nim jak ostrze, pogłębiało ranę, ale nie krwawił. Już nie. Tam, gdzie kiedyś był ból — teraz była tylko cisza.
Cisza, która osiadała w nim jak popiół po pożarze.
Nie liczył oddechów. Nie próbował rozpoznać, co dokładnie go boli — kark, który palił jak przegrzane przewody, żebra, które przy każdym ruchu brzmiały jak pękające drewno, skronie rozsadzone pulsowaniem, jakby coś w środku próbowało się wyrwać. Ale nic z tego nie przebijało się przez to jedno wrażenie — dotyk jej dłoni na jego twarzy. Wciąż obecny. Jak ślad, którego nie zostawia skóra, tylko pamięć. Nie czułość, nie wspomnienie. Piętno. Znamię zdrady, które nie znika nawet po spaleniu ubrania i zmyciu krwi. Całe jego wnętrze rwało się już nie ku uldze, ale ku zemście. Bo nie czuł teraz strachu. Czuł brak. Czuł, że coś z niego wycięto — brutalnie, bez pytania. I to właśnie bolało najbardziej.
Julian. Brat, którego twarz widział teraz bardziej wyraźnie niż przez ostatnie dwa lata. Te oczy. Te dłonie, które trzymał, kiedy byli dzieciakami, uciekając przed jakimś gnojem z sąsiedztwa. Tamten śmiech. Gdzie to wszystko się podziało? I kiedy, do kurwy nędzy, pozwolił im to zabrać? Nie miał na to odpowiedzi. Ale miał w sobie jedno: wściekłość. Bezimienną, czystą. Zrodzoną nie z gniewu, a z utraty. Z poczucia, że dał się wystrychnąć na idiotę. Raz. Drugi. Trzeci. A teraz — już nie.
To nie była już walka o Juliana. Nie tylko. To była walka o to, żeby coś w nim przestało się łamać. Bo jeśli pozwoliłby im dalej mówić, dalej go tłamsić, to coś w nim mogłoby się rozpaść na dobre. A wtedy nie byłoby już czego zbierać. Zostałby tylko trup z gorącem pod żebrami. Facet, który kiedyś wierzył, że da się wyciągnąć brata z piekła — i sam tam trafił, bo uwierzył w nie te słowa, w nie te spojrzenia. W nie tych ludzi.
Philomena. Jej imię ciążyło mu w gardle jak odłamek szkła — ostre, nie do przełknięcia, bolesne nawet w milczeniu. Bo to nie tylko zdrada. To nie tylko seks i kłamstwa. To była zdrada najgłębsza, najbrudniejsza. Taka, której się nie zapomina nawet wtedy, gdy już człowiek nikogo nie kocha. Taka, która siedzi pod skórą i od środka ją trawi. Zobaczyć ją tu — w tej scenie — to było jak zobaczyć ostatni akt sztuki, którą myślał, że dawno spalił. Ale ona była jak reżyser tego wszystkiego. Może nawet nie tyle marionetka Ivana, co jego równorzędny partner.
I wtedy to zrobił. Spuścił głowę tylko po to, żeby nabrać oddechu. By wciągnąć tyle powietrza, ile trzeba, by splunąć w twarz Ivanowi. Prosto. Bezwstydnie. Z całą tą cholerną mieszaniną bólu, krwi i jadu, którą trzymał w ustach.
Nie bał się, że znów oberwie. Nie bał się, że go zdepczą. Ale nie zamierzał już trzymać języka za zębami.
Bo nie chodziło już o informację. Chodziło o zemstę. O to, że wszystko, co kiedyś robił — dla Juliana, dla nich, dla miłości, dla jebanego sensu — teraz się z niego śmiało. I jeśli miało się to zakończyć, to tylko w jeden sposób.
Albo on ich zniszczy. Albo sam się w tym spali.
Nie było trzeciej opcji.
Czuł, jak wszystko w nim napina się jak struna, jak każdy nerw trzyma się resztkami przytomności, żeby nie rzucić się na nich teraz, nie zacząć gryźć, drapać, rzucać przekleństwami, aż zamilknie cały ten jebany zaułek. Ale jeszcze się trzymał. Na skrawku godności. Na tych kilku włóknach, które pozostały mu pod sercem. Jeszcze się nie rozsypał. Ale był blisko. I może właśnie o to chodziło.
Bo jeśli mieli poznać prawdę o nim — o tym, co im zrobi, co im odbierze — to lepiej, żeby widzieli nie strach, nie pokorę. Ale to, co się rodziło w jego oczach.
Ten błysk. Ten cień. Ten ogień.
I może jeszcze nie miał planu. Ale miał wolę. A czasem to wystarczyło.

Philomena St. James
Ivan Reznikov
Gugu.
Przyjezdn*
44 lat/a, 170 cm
adwokat, prokurator stanowy w biuro prokuratora stanowego
Awatar użytkownika
Whispers of life
Fight for the things that you care about. But do it in a way that will lead others to join you.
Nie próbowała ukrywać, tego czego czuła. Jak wielką frustrację sprawiały każde kolejne słowa, śmieszne groźby, które padały z ust Bastiana. Nie mogła oprzeć się temu, że widząc jego spojrzenie, pierwsze zaskoczenie tym, że pojawiła się tutaj, dawało jej coraz większą satysfakcję. Już nie sama myśl o tym, co za chwilę się z nim stanie, że będzie mógł zapłacić chociaż po części za to wszystko co zrobił. Oczywiście, on nie musiała być uznawana za ofiarą, sama nie czuła się nią ale miała przecież prawo do tego by czuć się oszukaną. Wciąż nie rozumiejąc tego, jak długo musiała czekać by wreszcie znaleźć go w takim stanie. Widziała przecież jak powoli traci kontrole nie tylko nad sytuacją ale samym sobą. Próbował swoją złością, cokolwiek wskórać a tak naprawdę tylko bawił ją tym jak słaby wydawał się być, kiedy zaczął jej grozić jej i Ivanowi. Prychnęła jedynie, na pierwszą zmiankę, na kolejne już przekleństwo w jej kierunku. Jakby to naprawdę miało ją wystraszyć albo zniechęcić do czegokolwiek. Odsunęła się jednak, nie chcąc żeby to wszystko eskalowało w kierunku, który jej na pewno nie byłby na rękę. Ciągle jednak obserwowała to co się z nim działo, to jak każdą cząsteczka jego ciała, była przerażona tym wszystkim. Strach, którym się napawała był pięknym widokiem.
Chciała go zapamiętać na długo, a może do końca swoich dni.
Próbowała nie psuć sobie zabawy, nawet jeśli spojrzenie jej "przyjaciela", który stał jeszcze przez chwilę obok niej, ramię w ramię można by rzecz, mogło powalić nie jedną, silną osobę. Rzecz jasna Philomena nie była jedną z wielu, ona jak nikt inny potrafiła być równie bezwzględna, bezduszna jak Rosjanin. Nie dbając przy tym o sprawy tak przyziemne jak to, czy w ogóle wypadało. Czy kobieta powinna być aż tak okrutna jak ona. Ona już dawno przestała być popychadłem, a stała się kimś o wiele bardziej potężniejszym. Siłą samą w sobie, bez niczyjej pomocy, choć na pewno zyskiwała na tym, kiedy nie była sama. Jak właśnie w tej chwili.
- Rozbawił mnie - mruknęła pod nosem, ale też nie na tyle cicho by nikt tego nie usłyszał, skrzyżowała dłonie, ciągle wpatrując się w Sebastiana, patrząc na to jak miota się całym sobą. Walczy o to by wyswobodzić się, odzyskać kontrolę ale przecież było już za późno i wiele za późno. Współpraca, która mogła mu w jakiś sposób pomóc, nagle przestała mieć jakikolwiek sens, a słowa Reznikova, tylko utwierdziły ją w tym, że już nie chodzi o informacje ale o coś bardziej istotnego, o to by przestał grzebać. Sprawa jego brata, już dawno powinna być zamknięta a on nie potrafił tego tak po prostu zostawić. Chciał przecież poznać prawdę ale też pokazać ją światu ale czy to naprawdę było tak istotne? Przecież ktoś musiał zapłacić za to co się stało, za pewne zło, które zostało wyrządzone. Wiele razy zdarzało się tak, że ofiarami stawali się ludzie przypadkowi albo też mniej ważni, te które nie potrafiły się bronić. Nie miały żadnego większego znaczenia. Stawały się kozłami ofiarnymi. Przecież takie jest życie, które nie oszczędza. Nie zatrzymuje się i nie jest sprawiedliwe nawet jeśli wszyscy dookoła nam to wmawiają. Najwidoczniej Bastian był jeszcze tego nieświadomy albo też na tyle naiwny, żeby nie zwracać na to wszystko uwagę. Potrzebną i istotną. Gdyby nie był tak uparty i głupi, już dawno by sobie odpuścił. Szczególnie po tym jak nie dało się zbyt wiele wyciągnąć od samej St. James.
- Wiesz, atak na bliskich zawsze działa jak czerwona płachta na byka. Ciągle mnie to fascynuje, że ktoś może mieć nadzieję, że to coś zmieni - nie patrzyła w stronę Knoxa, raczej kierowała te słowa w kierunku Ivana, który teraz był o wiele bardziej zajęty właśnie nim, niż tym co działo się między nimi. Słusznie przecież, to nie ona była tutaj w centrum zainteresowania. Nawet tego nie chciała a raczej próbowała po prostu być obserwatorką tego wszystkiego, tylko czy na pewno była tylko kimś takim? Przecież już od samego początku dała się brać w tym wszystkim udział. Podchodziła jednak do tego w dość ostrożny sposób. Nie brudząc swoich rąk. Pozostawiając to co bardziej brutalne, dotkliwe tym, którzy znali się na tym o wiele lepiej. Jednak jej własne słowa, nie były przecież bez znaczenia. Potrafiły przecież ranić w równie podstępny i przeszywający sposób.
- Ofiarą? Naprawdę myślisz, że kiedykolwiek poczułam się ofiarą? - parsknęła, choć zapewne w tej chwili nie powinna. Nie było w jej reakcji ani grama radości, rozbawienia, raczej typowa dla niej złośliwość. Pogarda względem, kogoś, kto chciał w tak żałosny sposób tłumaczyć swoje zachowanie przy tym oskarżając ją o to, że nie chciała mówić prawdę - Prawdę? Tobie? Jesteś bardziej żałosny niż myślałam i teraz pokazujesz to w sposób, który mnie obrzydza. Powinieneś się zamknąć. Lepiej jakbyś zamilkł i przestał się już kompromitować - dała mu radę, z której zapewne nie zamierzał skorzystać, niby dlaczego miałby ją posłuchać. Trzymała swoje nerwy na wodzy ale dłonie zaciskały się coraz mocniej, był to jedyny sposób na to by się wyładować. Nie zamierzała do niego podchodzić, uderzyć go w twarz, za to że przez łóżko, próbował dostać się do tego co było dla niego istotnego, a tak naprawdę nie miał żadnej władzy. Nawet przez moment nie potrafiłby uratować swojego własnego brata.
- Znowu bawisz się w groźby, których nie spełnisz. Jesteś zbyt słaby - rzuciła tylko krótkie, pogardliwe spojrzenie w jego kierunku. Robiąc krok do tyłu, tak by nie musiała przez chwilę patrzeć na niego. Nie chciała mieć nic wspólnego z kimś tak odrażającym. Przecież jego zachowanie i to jak pokazywał im jak jest słaby, jak bardzo jest przerażony. Zawsze brzydziła się takimi osobami, dlatego próbowała otaczać się tylko tymi, którzy byli w stanie przetrwać o wiele więcej.
Mieli w sobie siłę i wiarę, której zapewne powoli zaczyna brakować Sebastianowi i temu jak zaczyna upadać, jeszcze nie fizycznie ale mentalnie, psychicznie. Zastanawiał się zapewne co też może stać się z jego bliskimi, choć sama Philomena, może nie była wielką fanką takich rozwiązań, to przecież teraz nie ingerowała w to co planuje jej towarzysz. Jego czyny, słowa na pewno były tutaj ważniejsze od tego co ona sama mówiła.
Wywróciła jedynie oczami, wpatrując się znowu w ten żałosny obraz, który miała przed sobą. Człowieka, który już nie ma żadnej szansy, na to by wyjść bez szwanku z tego wszystkiego. Może jeszcze przed momentem to wszystko ją bawiło ale teraz zaczynało już mocniej irytować, a może fakt, że tak naprawdę nic jeszcze się nie działo. Potrzebowała zobaczyć jak cierpi nie tylko psychicznie ale fizycznie, chciała widzieć jak błaga o litość. Słyszeć jego jęki, okropieństwa które na pewno będą się tutaj działy, mają dać jej jeszcze większą satysfakcję.


Bastian Knox
Ivan Reznikov
ODPOWIEDZ

Wróć do „S Claiborne Ave”