001
Soleil Lowe kochała wyzwania. Nieważne, czy chodziło o przebiegnięcie na czas dziesięciu mil, zdanie egzaminu na piątkę u najbardziej wymagającego profesora, czy nocne zwiedzanie cmentarza. Gładko wchodziła w rywalizację i chociaż na co dzień starała się w życiu kierować rozsądkiem, wystarczyła głupia zachęta, a w Soleil budził się tryb zwyciężczyni. Bo właśnie dlatego tak chętnie w to wchodziła: perspektywa zwycięstwa oraz udowodnienia sobie i reszcie świata, że nic nie stoi na jej drodze były w stanie popchnąć ją do realizacji nawet najgłupszych i najbardziej nieodpowiedzialnych pomysłów. Tak było kiedy jeszcze w podstawówce zaczęła organizować zakłady wśród uczniów i kiedy w liceum grywała w pokera z kolegami brata. To właśnie w ramach wyzwania doszło do jej pierwszego pocałunku i podobnie było z krótkim romansem, w który weszła z kolegą ojca. W tym wszystkim nocne wyjście na cmentarz świętego Ludwika było bułką z masłem. Ba! Było niczym innym, jak rozrywką, na której Sally mogła dodatkowo ugrać dla siebie kilka korzyści w postaci interesujących, niecodziennych treści na swój profil, który prowadziła na Instagramie. Kiedy więc Patrick Buxton stwierdził podczas lunchu, że nikt nie ma wystarczających jaj żeby znaleźć się na cmentarzu o północy, Sol nie pozostało nic innego, jak roześmiać się w głos i zapytać: zakład? I tym sposobem, bezpardonowo wciągając w to Salem, Soleil założyła się z Patrickiem, że już następnej nocy wybierze się na nocne zwiedzenie, które dodatkowo udokumentuje. Nic prostszego! W zamian za pół godziny spędzone w okolicach północy na cmentarzu, Patrick miał zdobyć pytania na test z literatury XIX wieku. Marna nagroda, która Sally na nic miała się przydać, choć perspektywa tego, że Buxton może zostać nakryty przez starą, zdziwaczałą profesorkę dodawał temu zakładowi odpowiedniej atrakcyjności.
Mimo uwielbienia do magicznych historii i zafascynowania voodoo, Soleil była daleka od wiary w to wszystko. Nie robiły na niej wrażenia horrory, a opowieści z dreszczykiem, choć elektryzujące, były wyłącznie opowieściami, które nie miały racji bytu. Właśnie z tym przekonaniem bez choćby cienia obawy, czy lęku, Soleil wyruszyła na spotkanie z Salem. Nowy Orlean mimo późnej godziny wciąż był głośny, ale kiedy Sally wysiadła z taksówki, pozostawiając otwarte drzwi dla Salem, zorientowała się, że w okolicy cmentarza jest praktycznie całkowicie cicho. Nie było tu słychać wielkomiejskiego gwaru, który teraz bardziej przypominał daleki pomruk.
— No to jesteśmy. — Stwierdziła, uśmiechając się szeroko do Salem. — Chyba się nie boisz. — Raczej stwierdziła, niż zapytała, przez chwilę zatrzymując na niej spojrzenie. W mroku ledwo dostrzegała jej twarz. Widziała natomiast dobrze jej błyszczące, lśniące w ciemności oczy. — Mam coś dla nas, nie myśl, że jestem nieprzygotowana. — Mrugnęła do przyjaciółki, choć domyślała się, że ta i tak tego nie dostrzegała. Zaraz też zanurkowała do swojej torby, z której niedługo później wyjęła butelkę tequili, którą podała ciemnowłosej. — To nie wszystko. — Mruknęła, w dalszym ciągu skupiona na poszukiwaniach, a w końcu wydała z siebie odgłos zadowolenia, kiedy udało jej się znaleźć zawiniątko. — Mam nawet limonkę. — Oznajmiła, odchylając folię aluminiową, w której zawinięte było kilka ukrojonych plasterków zielonego owocu.
Salem Santiago