Mruczka
Przyjezdn*
39 lat/a, 178 cm
Ekonomistka; doradczyni finansowa w Mitchell & Wallis
Awatar użytkownika
Whispers of life
We worked hard, darling, we don't have no control, we're under control
Tenis był czymś więcej niż sportem. Trzydzieści lat temu był rozrywką dla bogaczy, jednym z wielu statusowych elementów stylu życia, sposobem zarówno na utrzymanie formy, jak i pokazanie się. Przynależność do najbardziej ekskluzywnych klubów, odpowiednio dobrana odzież oraz sprzęt swojego czasu były równie ważne, co prywatny jacht, czy wakacyjny dom z prywatnym dostępem do wybrzeża. Colette nie miała złudzeń, że to właśnie z tego powodu została zapisana na swoją pierwszą lekcję tenisa, którą wtedy traktowała jako kolejny obowiązek narzucony przez rodziców, nieróżniący się niczym od nauki gry na fortepianie, lekcji tańca, czy języków obcych, do których wybitnie nie mała talentu. Szybko przekonała się o tym, jak bardzo się myliła. Podobno miała talent, choć jej ojciec wyśmiewał słowa trenera, węsząc w nich wyłącznie próby naciągnięcia na coraz większą ilość zajęć. Trzeba jednak było przyznać, że małej Lettie zajęcia służyły; po raz pierwszy jej energia, żywiołowość i nadpobudliwość miały szansę na ujście w inny sposób, niż poprzez niesforne wygłupy, na które w domu Peerage’ów nigdy nie było miejsca.

Była dobra. Była na tyle dobra, aby jej dziadek zaczął upatrywać przyszłości Colette na korcie, uważając, że sport uczy najlepszych cech, które ułatwiają przejście przez życie. Była na tyle dobra, że nadszedł czas, w którym tenis zamiast dawać jej odreagowanie stał się jednym z głównych nośników presji i napięcia, którego nie umiała wtedy jeszcze rozładować. A ostatecznie była też na tyle dobra, aby bez trudu wejść do rankingu zawodowych graczek, czego jednak nigdy nie zrobiła. Wybrała ekonomię, to jej decydując się poświęcić życie, nigdy jednak w pełni nie rezygnując z tenisa.

Tenis był jej stylem życia, kiedy w czasach studenckich, kilka dni w tygodniu po zajęciach spędzała długie godziny w elitarnym klubie, w którym wszyscy doskonale ją znali. To miejsce należało do niej; a przynajmniej w ten sposób lubiła myśleć, żyjąc złotym czasem swojej młodości. Zawsze czekający na nią wolny kort oraz prywatna przestrzeń do przebrania się i odpoczynku, a to wszystko okraszone uwielbieniem innych graczy. To tam Cole udowadniała siłę nie tylko swoich serwisów, ale i wrażenia jakie potrafiła robić, czyniąc klub miejscem nie tylko flirtów ze starszymi mężczyznami, ale również matecznikiem większości swoich romansów, w tym również tego niezapomnianego, który mimo minionych lat znajdował się wciąż na podium w rankingu najlepszych.

Aktualnie tenis stał się rozrywką. Nie był wiodącym sportem, który zapewniał jej formę, ponieważ za to odpowiadało bieganie i nie był też już jej stylem życia, ponieważ dawno już wyrosła z tamtej naiwności przemieszanej z pychą podsycanych luksusem w postaci wolnego czasu. Tenis był więc sposobem na pokazanie się od swojej bardziej dynamicznej, walczonej strony, był elementem jej niektórych spotkań biznesowych, sportem, który uprawiała wraz z narzeczonym, a w końcu również przyjemnym wspomnieniem.

Nie wiedziała co robiła sama w popołudniowy czwartek w tenisowym klubie, a może tylko w ten sposób się okłamywała. Dokładnie tydzień temu obiecała sobie, że skończy ze swoją największą słabością i na kanwie tego postanowienia pogoniła chłopaka, któremu przez ostatnie kilka miesięcy płaciła za seks, aktualnie czując wyłącznie napięcie przemieszane z wilczym, niezaspokojonym głodem. Uśmiechnęła się w kierunku Collina być może nieco zbyt szczodrze, zatrzymując na nim spojrzenie na tyle długo, że trener bez zawahania ruszył w jej stronę.

— To niespodzianka spotkać cię w czwartek w klubie i to bez pana Wheelera. — Stwierdził na powitanie uśmiechając się tym swoim czarującym uśmiechem, którym uwodził wszystkie te kobiety, które nie zainteresowałby się tenisem, gdyby tylko nie towarzystwo młodego, przystojnego mężczyzny. — Idealnie trafiłaś, mam dla ciebie doskonałą przeciwniczkę do meczu towarzyskiego. — Nie miała ochoty grać, teraz, kiedy od tygodnia pościła, a kumulujące się w niej napięcie z godziny na godzinę coraz mocniej przejmowało nad nią kontrolę, jej myśli nachodziły coraz głupsze wizje, których spełnienie byłoby jednoznaczne z samobójstwem. Społecznym samobójstwem, choć w przypadku Colette wyszłoby na jedno.

Powinieneś ją wcześniej ostrzec z kim będzie miała do czynienia. — Odparła jednak gładko; kąciki jej ust nawet na sekundę nie drgnęły, w żaden sposób nie zdradzając, że Colette Peerage nie była od tygodnia sobą, stanowiąc odbezpieczoną bombę.

— To równie twarda zawodniczka, zaufaj mi. — To mówiąc, ruszył w kierunku smukłej blondynki, która zajmowała jeden z pierwszych kortów. — Pani Menard, chciałbym pani przedstawić Colette Peerage, pomyślałem, że może będziecie miały chęć na mecz towarzyski. — A później stało się coś, czego Colette nie była w stanie przewidzieć. W jej stronę padło spojrzenie dużych, zielonych oczu, które aż za dobrze pamiętała, choć widziała je w życiu wyłącznie raz, niemal piętnaście lat temu. Dokładnie te same oczy patrzyły na nią, kiedy Perry kneblował ją swoją dużą dłonią, którą wpychał jej do ust, opierając jej głowę o zimną ścianę. To przez tą dłoń nie była w stanie wydusić z siebie ani słowa, a kiedy próbowała to zrobić, chcąc dać mu znać, że nie są sami, Perry warczał jej do ucha, że jeszcze chwila, a uciszy ją w inny sposób. A teraz stały znów razem na korcie i Colette patrząc na tę imponująca kobietę, która w niczym już nie przypominała tamtej dwudziestolatki, mogłaby przysiąc, że ona również pamiętała.

Miałyśmy okazję już kiedyś się poznać. Cherry, prawda?

Chérie Menard
róża
Miejscow*
34 lat/a, 170 cm
Awatar użytkownika
Whispers of life
Leave me to the beasts and bears, I'd rather that the feast was theirs
aversion
If you're thirsty like me
Mix some pity with some self-hate

Związek Menard ze sportem od kilku lat ograniczał się głównie do zalecania go pacjentom i ewentualnych meczy towarzyskich w tenisa czy squasha ze środowiskiem lekarskim. Gdyby nie jej osobiste rozgrywki w piciu na czas, do reszty zarzuciłaby zdrowy styl życia; Chérie wiedziała jednak, jak bardzo alkohol niszczył ludzi – zniosłaby, gdyby niszczył ją tylko od środka, ale obawiała się, że ślady zaczną być widoczne na zewnątrz i nie dadzą się usprawiedliwić pracą ponad siły. Wchodząc na kort każdorazowo powtarzała więc sobie, że czas na pokutę. Na zmuszenie mięśni do wytężonej pracy. Trzeźwy mózg wręcz bolał, wydając ciału kolejne polecenia.
I choć z głębokim przekonaniem zapewniłaby, że nienawidzi tenisa – wracała po ten brutalny detoks raz za razem, bo wtedy, gdy skupiała się na piłce, w jej głowie nie było już miejsca na resztę świata. Wspomnienia na chwilę rozmywały się – i wreszcie przychodziła ulga, gdy cierpienie stawało się już tylko fizyczne, trawiące organizm nowym bólem – ale ból ten był znośny. Znośny w porównaniu z tym, co każdego dnia działo się w jej wnętrzu. Znośny w porównaniu z obrazami, które wyświetlały się na wnętrzach jej powiek, gdy tylko zamykała oczy.

Ale i tak nienawidzę tenisa. Rękę do tego przyłożył mój osobisty ojciec, ciągający mnie na mecze z przyjaciółmi, jakbym była jego talizmanem szczęścia. Jego hobby domagało się realizacji zawsze i wszędzie, włączając w to wyjazdy do Nowego Jorku. To tam moja niechęć zamieniła się w nienawiść. Nie ma w końcu lepszego sposobu na upokorzenie swojego dziecka, niż porównywanie go. Zwłaszcza do dziewczyny pieprzącej się z trenerem. Przez cały lot opiewał jej zalety, jej serwisy i backhandy, a ja zajmowałam się przygryzaniem języka, nie chcąc mu powiedzieć, że najwyraźniej talent do gry nie przenosi się genetycznie, a drogą płciową. I że porażką nie jest przegrany mecz, a splamienie wizerunku, gdy zostaje się przyłapanym na swojej skazie.

Miarowy oddech był dla niej dowodem, że dawała radę. Każde kolejne uderzenie było bardziej precyzyjne, każdy serwis – odrobinę silniejszy. Pustki w czwartkowe popołudnie pozwalały jej całkowicie skupić się na tu i teraz; żadnych niepotrzebnych hałasów, żadnych zaciekawionych podglądaczy, żadnych zaczepek, żadnych plotek, żadnych kurtuazyjnych pytań, co u taty i czy jeszcze gra, na które odpowiadała z szerokim uśmiechem, że tata jest już po sześćdziesiątce i musi zwolnić. Dziś nie miało się wydarzyć nic – i ta myśl napełniała Chérie spokojem.
Dziś nie wypije. Wróci do domu, weźmie długą kąpiel, obejrzy odcinek House’a, spakuje się na jutro do pracy. I choć to postanowienie wydawało się proste i mocne – wiedziała już, że w którymś z punktów się złamie; że napełni kieliszek winem i znieczuli się, bo w końcu wspomnienia uderzą ze zdwojoną siłą.
Jak teraz.
Gdy odwracała się w kierunku Collina, jej spojrzenie było naładowane złością – bo przecież wiedział, że nienawidziła, gdy się jej przeszkadzało, gdy wytrącało się ją z transu, w który wpadała, gdy po raz pierwszy sięgała rakietą piłki.
Potem spoczęło na blondynce – a złość zamieniła się w awersję, która sięgnęła do warg, sprawiając, że uprzejmy uśmiech splamił się niechęcią. Delikatne uniesienie podbródka było niemym znakiem, że pamiętała aż zbyt dobrze.
Skoro twierdzisz, że miałyśmy okazję… – odparła gładko, z lekkim wzruszeniem ramion, jakby to spotkanie pozostawało jej obojętne; mieszanka emocji wypełniła jednak płuca, spłycając oddech, nad którym jeszcze chwilę temu tak doskonale panowała. Zazdrość. Wściekłość. Upokorzenie. Jakby cofnęła się o piętnaście lat i znów wysłuchiwała poruszonego ojca, powtarzającego z zacięciem, że mogłaby mieć tyle determinacji, co Colette. – Zagramy – uśmiechnęła się zdawkowo – ale nie sądzę, żebyśmy miały okazję na mecz towarzyski – przechyliła lekko głowę, zaglądając w niebieskie oczy Colette Peerage. Pamiętała jeszcze jedno: że ta dziewczyna nie umiała się bawić. Potrzebowała rywalizować. Zmierzyła spojrzeniem Collina, jakby próbowała coś pospiesznie ocenić, i zmrużyła oczy, przez chwilę przybierając niemal sympatyczny wyraz twarzy. – Chciałbyś nam sędziować? – zaproponowała, opierając rakietę na ramieniu.
Nie była pewna swoich umiejętności. Nie była pewna swojej formy.
Była za to pewna, że w tym meczu dawna rywalka będzie sfrustrowana wspomnieniem dnia, w którym jej słabość zdobyła widownię.

Colette Peerage
Mruczka
Przyjezdn*
39 lat/a, 178 cm
Ekonomistka; doradczyni finansowa w Mitchell & Wallis
Awatar użytkownika
Whispers of life
We worked hard, darling, we don't have no control, we're under control
Nic nie wskazywało, aby tamten dzień miał czymkolwiek różnić się od innych. Colette zjawiła się w klubie wcześnie, niebawem po zakończonych wykładach, a po przebraniu się zamiast ruszyć od razu na kort, kroki poniosły ją w stronę baru, gdzie przy owocowym koktajlu z jednym z tych swoich pięknych uśmiechów wysłuchiwała komplementów na swój temat. Cole, ruszaj na kort i bierz się do pracy rzucił w jej stronę Perry i rzeczywiście niebawem Colette ruszyła w stronę holu, gdzie natknęła się na parę, której dotychczas jeszcze nie spotkała; mężczyznę w średnim wieku, który mógłby być jej ojcem (miał zresztą identyczną jak on, irytującą manierę świadczącą o tym, że czuł się lepszy od innych) oraz ładną, już na pierwszy rzut oka nieszczęśliwą dziewczynę, niewiele młodszą od niej samej. Na wieść o tym, że mężczyzna szuka partnera do gry dla córki, Colette zareagowała instynktownie. Ja chętnie zagram z pańską córką, ale będę nalegać, aby obejrzał pan przynajmniej jednego seta, jeśli nie cały mecz. Pamiętała, że posłała mu wtedy jeden ze swoich najpiękniejszych uśmiechów i pamiętała również sposób w jaki zmierzył ją spojrzeniem, w którym odnalazła to, co widziała u swojego ojca ilekroć na nią patrzył: przekonanie o tym, że za rzucającą się w oczy urodą oraz wynikającą najpewniej z niej pewnością siebie nie kryje się nic godnego uwagi. Być może to właśnie z tego powodu pan Menard przystał na jej propozycję, ani przez chwilę nie podejrzewając, że Colette może stanowić jakiekolwiek zagrożenie dla zwycięstwa jego córki.

Ostrzegam cię Cherry, jestem w tym cholernie dobra. Powiedziała jeszcze przed rozpoczęciem meczu i nie kłamała. Colette rzeczywiście była cholernie dobra, będąc w swojej szczytowej formie. To była dla niej czysta przyjemność. Szybki mecz, w którym Chérie nie miała najmniejszych szans. Być może gdyby Colette miała w sobie jakiekolwiek pokłady empatii lub pospolitej litości nie grałaby tak agresywnie, ale była przecież sobą. Rozpieszczoną, złotą dziewczyną, która żyła swoim idealnym życiem, czerpiąc z każdej minuty w taki sposób, aby nigdy niczego nie żałować. Miały już nigdy więcej się nie spotkać i zapomnieć o meczu wraz z rozpoczęciem kolejnego dnia i pewnie tak właśnie by było, ale zamiast tego wydarzyło się coś zgoła innego.

Pilnowała swojej brudnej, wstydliwej tajemnicy, którą chowała przed światem, dzieląc się nią wyłącznie z mężczyznami, z którymi sypiała. Zwykle wybierała takich, którzy mieli zbyt wiele do stracenia, aby chwalić się romansem z bogatą gówniarą i Perry nie był w tym wyjątkiem. Różnił się co prawda od jej dotychczasowych kochanków; był od nich młodszy, ponieważ miał zaledwie nieco ponad trzydzieści lat, a jego porywczość i brutalność nie wynikały z posiadanej pozycji i przywilejów, a nienawiści do bogaczy, do których uśmiechał się dzień za dniem. To właśnie ta nienawiść przemieszana z pogardą i nieustannym poczuciem bycia nadużywanym były wybuchową mieszanką przyprawiającą Colette o kolejne siniaki i krwawe ślady, które z pieczołowitością ukrywała przed światem. Miała nad tym kontrolę. a przynajmniej to lubiła sobie powtarzać, aż w końcu Chérie Menard jednym wtargnięciem przebiła tworzoną przez lata wydmuszkę.

Co myślała, kiedy taką ją widziała? Bo Colette poczuła pierwszy raz w życiu palący wstyd. Wystarczyło kilka sekund, w których zobaczyła siebie dużymi, zielonymi oczami Cherry, których miała już nigdy nie zapomnieć. Siedząc na skraju marmurowego blatu z szeroko rozłożonymi nogami, skrępowanymi za sobą rękami, zawieszoną w pasie rozdartą polówką odsłaniającą dawne siniaki i ustami zakneblowanymi silną dłonią musiała wyglądać żałośnie. Na tyle żałośnie, że niedługo później Colette nie tylko obiecała sobie, że przestanie, ale co więcej po raz pierwszy przestała. I to na najdłuższe w jej życiu półtora roku.

Nie było sensu udawać, że się nie znają, ponieważ byłoby to jednoznaczne z przyznaniem się do całego wstydu, frustracji i złości, które do dnia dzisiejszego towarzyszyły jej na myśl o tamtej sytuacji. Jedynym co mogła więc zrobić było to, co wychodziło jej najlepiej: przyjąć dobrą minę do złej gry i gładko przejść przez to spotkanie. A jednak jej uśmiech nabrał na cierpkim wyrazie wraz z momentem, kiedy spojrzenie Chérie zwróciło się w stronę Collina. Chciała przekonać się, czy z nim też się pieprzy? Niedoczekanie. Nawet jeśli jeszcze chwilę temu, będąc na tym cholernym głodzie patrzyła na niego dłużej niż powinna.

— Z miłą chęcią, to będzie czysta przyjemność. — Odparł niczego nieświadomy trener, tym samym podpisując się pod tym diabelskim układem, z którego mogła wyjść tylko jedna zwyciężczyni. Nawet jeśli rozsądek Colette mówił jej w tak niepodobny do siebie sposób, że powinna odpuścić. Było na to za późno i to nie tylko dlatego, że jeszcze nigdy nie poddała żadnego meczu walkowerem; jej krew już przyjemnie szumiała w żyłach wprost proporcjonalnie do tego, jak w jej podbrzuszu odkładało się kolejne napięcie.

Daj mi kilka minut na rozgrzewkę, a później zaczynasz. — Nie zapytała, a stwierdziła, chwytając jedną z najbliżej znajdujących się piłek, którą odbiła w stronę blondynki, a później ruszyła na drugą stronę kortu, ale zdążyła zrobić raptem trzy długie kroki i odwróciła się. — Dalej jestem cholernie dobra. Zobaczymy jak jest z tobą.

Chérie Menard
róża
Miejscow*
34 lat/a, 170 cm
Awatar użytkownika
Whispers of life
Leave me to the beasts and bears, I'd rather that the feast was theirs
Niewiele pamiętała z tego wyjazdu. Rana po Cecy mimo upływu miesięcy pozostawała świeża – a Cherry dopiero budowała swój świat bez tego punktu odniesienia. Zbyt wiele zmieniło się zbyt szybko. Studia. Śmierć przyjaciółki. Kłótnie z przyjacielem. Echa śledztwa. Musiała od nowa stworzyć siebie, zdecydować, kim chce być, gdy nie może być już opisywana porównaniem do Cecily. Nienawidziła każdej minuty w Nowym Jorku, każdego pytania o to, co u niej, jak się ma, jak podoba jej się studenckie życie, co zainteresowało ją na konferencji – bo nie interesowało jej nic, dopóki państwo Menard, wzdychając ciężko, nie stwierdzili, że to już chyba anhedonia i wymaga pomocy psychiatrycznej.
Potem też nie interesowało jej zbyt wiele. Siatkówka i tenis odeszły w zapomnienie. Podróże nie dawały radości. Najwyższe oceny nie przynosiły satysfakcji. Czytane książki porzucała w połowie. Znajomych obdarzała sympatią nie większą, niż było to konieczne, żeby przetrwać; a i tak było przecież lepiej. Lepiej, niż podczas tego tygodnia w Nowym Jorku, gdy ojciec wierzył, że jej pomaga, zabierając ją ze sobą na kort.
Przeszkadzał. Przeszkadzał jej w przeżyciu żałoby. Przeszkadzał jej w zbudowaniu siebie na nowo bez tego kluczowego elementu, jakim od lat była Cecy Landry. Przeszkadzał w odzyskaniu poczucia wartości, które zniknęło, gdy zginęła jedyna osoba, która zapewniała ją o tym, że jest wystarczająca i że da radę. Przeszkadzał, stawiając ją przed starszą, doświadczoną, profesjonalną zawodniczką, gdy Chérie miała ochotę tylko na to, by połamać rakietę i roznieść ten kort, roznieść cały klub, a potem cały Nowy Jork, bo jej żal nie mieścił się już wewnątrz, bo domagał się ujścia – i zniszczenia wszystkiego, co mówiło jej, że powinna już przestać czuć.

Była wciąż taka sama. Tak samo piękna i tak samo zadzierająca wysoko głowę. Tak samo nieznośnie uwodzicielska i zapewne zniechęcająca tym do siebie kobiety. Tak samo drażniąca w swoim sposobie bycia, w swojej niezachwianej pewności, że jest lepsza. Mogłabym przysiąc, że ta pewność chwiała się w jej życiu tylko kilka razy – i jednego z nich byłam autorką, unosząc z politowaniem brwi, gdy patrzyłam w wielkie, niebieskie oczy dziewczyny, która trzymała nogi szeroko otwarte przed kimś, kto nie miał do niej szacunku. Kto nie doceniał tego, co mu dawała. Jakby kontrola Colette kończyła się za linią boiska. Nie chciałam być taka, jak ona. Niezależnie od tego, jak bardzo do jej doskonałości przekonywał mnie ojciec.

Preferuję inne osiągnięcia, niż wygrane mecze – uśmiechnęła się w sposób, który wydawał się niemal pobłażliwy – i tym samym być może bardziej dotkliwy, niż otwarta kpina. Słowa Cherry były jednak faktem: nigdy nie traktowała tenisa jako sportu, który może przynieść jej jakiś prestiż, udowodnić jej umiejętności czy jej wartość. Jej rywalizacja nie przekraczała zdrowych granic. Porażka nie podcinała skrzydeł – niezależnie od tego, jak bardzo próbował uwarunkować ją na to ojciec.
Chérie Menard chciała udowodnić tylko jedno: że się nie boi. Że jeden przegrany mecz nie wystarczył, by ją złamać. I że miała godność, która była dla niej podstawową wartością – i nie czuła wstydu. Ani wobec tamtej porażki, ani wobec kobiety, na której nagość patrzyła lata temu.
Dała jej więc kilka minut. Kilka minut, po których spojrzała w oczy Colette, unosząc brew w niemym pytaniu, czy już; a potem posłała Collinowi uśmiech, zaciskając mocniej palce na piłce. – Baw się dobrze – rzuciła w jego stronę, wyraźnie rozbawiona, oddalając się za linię. Nic w jej postawie nie zdradzało napięcia.
Do momentu, gdy Colette zyskała nad nią punkt przewagi. Wtedy Cherry po raz pierwszy tego dnia zamarzyła o drinku. Wyrównała do dwóch – a gdy straciła kolejny punkt, była już pewna, że drink to za mało. Otworzy to wino. Wypije całą butelkę. Po kieliszku za każdy stracony gem. Wtedy przynajmniej porażka będzie smakowała słodko.
Jeden kieliszek w końcu miała już obiecany: przegrała cztery do sześciu. I powstrzymała się przed rzuceniem rakiety na bok – czy za to nie należał jej się jeszcze jeden kieliszek?
Miałaś rację, jesteś cholernie dobra – zadyszka nie przeszkodziła jej w zdumiewająco uprzejmym brzmieniu. Obietnica alkoholu, którą samej sobie złożyła, koiła nerwy, choć nie sprzyjała skupieniu. Pijąc wodę wyobrażała sobie, że to dobry riesling; znała ten smak doskonale. Wyciszał jej myśli. – Masz jakieś inne talenty, Colette? – zagaiła niewinnie, choć spojrzenie, które jej posłała, mówiło jasno, że podejrzewa, że wyłącznie seksualne.
Jakby tą jedną wpadką zamknęła za sobą szufladkę, do której zaklasyfikowała ją Chérie.

rzut
Colette Peerage
Mruczka
Przyjezdn*
39 lat/a, 178 cm
Ekonomistka; doradczyni finansowa w Mitchell & Wallis
Awatar użytkownika
Whispers of life
We worked hard, darling, we don't have no control, we're under control
Colette znała dobrze dziewczyny takie jak Chérie. Sama była jedną z nich. Jedynaczki z bogatych domów, które wynoszą z nich nie tylko nienaganne maniery i całą listę przywilejów, ale również niekończące się nigdy oczekiwania, presję i opresyjne zasady. Pakiet, którego pozornie mogły nie przyjąć lub porzucić go wraz z momentem opuszczenia rodzinnego domu, a jednak pozostawał on już na zawsze zakorzeniony w zdyscyplinowanych ciałach stając się zinternalizowanym nawykiem. Patrząc wtedy, niemal piętnaście lat temu na Chérie, Colette mimowolnie zastanawiała się nad tym po jakie środki przymusu sięgał stary Menard egzekwując od swojej córki określone zachowania. Jej własny ojciec nie miał żadnych, był żałośnie słabym człowiekiem, który nie potrafił zapanować nad krnąbrną córką, dlatego z pomocą przychodził mu jego własny ojciec, dziadek Colette, który odkrył sposób zapewniający posłuszeństwo Lettie. To właśnie pamięć o tamtych wydarzeniach oraz poczucie kobiecej solidarności powinny sprawić, że Colette zamiast robić dobre wrażenie na Menardzie powinna skupić się na znajdującej się przed nią dziewczynie, ale na to było już za późno. Wraz z nabyciem dojrzałości i rozpoczęciem w swoim przekonaniu dorosłego życia, Peerage przyjęła w końcu swoją rolę, rozumiejąc, że zachowania, którymi dotychczas wzgardzała pełniły określoną funkcję w społecznym teatrze. I teraz, z perspektywy czasu i nabytego wraz z wiekiem doświadczenia, Colette była całą sobą przekonana, że zachowała się wtedy słusznie; zrobiła to co do niej należało, wygrała mecz, grając najlepiej jak było to możliwe. Nie żałowała, nawet jeśli z tamtego dnia nie pamiętała swojej wygranej, a wyłącznie parę intensywnie błyszczących, patrzących na nią oczu.

Może dlatego, że rzadko je wygrywasz. — Colette odparła wzruszając niemal niezauważalnie ramionami. Nawet na nią nie patrzyła, przechodząc na swoją połowę kortu, a jednak kąciki jej ust uniosły się w zuchwałym uśmiechu. Ten szczególny rodzaj butnej, aroganckiej rywalizacji był dziedziczny w jej rodzinie, stanowiąc swojego rodzaju unikatowy test na ojcostwo. To właśnie za jej sprawą Colette tak chętnie wchodziła w konkury i być może to właśnie ona odpowiadała za lwią część napięcia, które odkładało się w podbrzuszu Peerage.

A jednak kochała ten moment niepewności, buzującego w jej żyłach napięcia i przyspieszonego poprzez adrenalinę oddechu, który zawsze towarzyszył jej podczas tenisowych meczy. Była to jedna z nielicznych okazji do tego, aby obserwować Colette w jej najbardziej naturalnej odsłonie, kiedy opuszczała zawsze utrzymywaną gardę. Idealnie wyprostowane plecy lekko się zaokrąglały wraz z tym, jak się pochylała w oczekiwaniu na serwis, a z twarzy znikała na co dzień przywdziewana maska; wystudiowane uśmiechy i łagodność ustępowały skupieniu i prawdziwym emocjom, które na korcie nie tylko miały szansę zaistnieć, ale co więcej zaprezentować się w swojej niespotykanie ekstrawertycznej formie. Bo kiedy opanowana na co dzień Colette cieszyła się na korcie, cieszyła się całą sobą, oblewając świat blaskiem swojego zadowolenia. Kiedy natomiast się złościła, potrafiła krzyczeć w taki sposób w jaki nie pozwoliłaby sobie w żadnej innej sytuacji. Na szczęście dla niej zwykle wygrywała. Prawie Zawsze wygrywała.

Uśmiechnęła się z triumfem po pierwszym zdobytym gemie, błyszcząc tym rodzajem uśmiechu, że gdyby ktoś teraz spojrzał na nie z boku, mógłby stwierdzić, że z Chérie były serdecznymi przyjaciółkami. Była na tyle zadowolona, że uśmiech ten nie zbladł nawet wtedy, gdy do jej uszu dotarło to niezmiernie jednoznaczne pytanie, którego sens wydawał się nad wyraz oczywisty.

Nawet nie masz pojęcia jak wiele. — Odparła z tym samym, nieprzerwanym uśmiechem. Być może gdyby Colette brakowało wiary w jej inne umiejętności zostałaby tym pytaniem dotknięta, ale w obliczu jej niezachwianej wiary w siebie niełatwo było ją urazić podobną uwagą. Wręcz przeciwnie. — Kto wie, może będziesz miała okazję się jeszcze o tym przekonać. — Dodała, wciąż błyszcząc rzędem śnieżnobiałych zębów, a później rozpoczęła walkę o drugiego gema. Zaciętą walkę, ponieważ musiała przyznać sama przed sobą, że Chérie Menard musiała naprawdę intensywnie trenować. Do tego stopnia, że po zdobyciu pierwszych dwóch piłek, Colette straciła następne trzy. Mimowolnie ściągnęła usta, mocno je zaciskając. Musiała się skupić. Podkręcona piłka na backhand będąca jej specjalnością, przywróciła jednak jej passę, sprawiając, że niedługo później Colette zdobyła drugiego gema. Odetchnęła głębiej, po czym upiła kilka łyków wody, choć miała pełną gotowość grać dalej, nie chcąc wybijać się z rytmu.

Co słychać u twojego ojca, dalej zdarza mu się oglądać twoje mecze? — Rzuciła swobodnie, przywracając na usta jeden ze swoich uśmiechów, który zaraz jednak się rozpłynął zastąpiony zaciekłością wraz z momentem, kiedy wykonała kolejny serwis.


rzut
Chérie Menard
róża
Miejscow*
34 lat/a, 170 cm
Awatar użytkownika
Whispers of life
Leave me to the beasts and bears, I'd rather that the feast was theirs
Nienawidziła świata, o którym przypominała jej Colette Peerage. Nienawidziła noszonych wysoko głów, emanowania pewnością siebie, której blask miał zgasić wszystkich innych; nienawidziła sztucznych uprzejmości, wystudiowanych uśmiechów, nienawidziła tego, co wypadało i tego, co nakazywała rodzinna tradycja; nienawidziła spełniać wymagań towarzystwa. Wymykając się spod kurateli ojca, wymknęła się z więzienia zasad i powinności, które dusiły jej duszę i nie pozwalały zaczerpnąć tchu – i w pewien sposób to ona czuła teraz wyższość – bo wspięła się na szczyt o własnych siłach. Bo nigdy nie użyła koneksji rodziców, bo konsekwentnie odrzucała ich wsparcie, a w końcu zaczęła otwarcie się im przeciwstawiać, choć żyła z nimi pod jednym dachem i szpitala, i domu, i swoim buntem narażała się na ostracyzm. Nie bała się; była ich jedyną córką, była wszystkim, co mieli, była dziedziczką nazwiska Menard i rodzinnej fortuny – a oni mogli tylko wzdychać, kręcąc nad nią głową, bo nie tak ją wychowali, bo nie tego dla niej chcieli. Bo miała chodzić w bluzkach z kołnierzykiem, bo miała lubić tenisowe spódniczki (ojciec do dziś nie przeżył, że nie chciała ich nosić), bo miała mówić cicho, spokojnie i bez wulgaryzmów, bo miała znaleźć sobie męża z równie bogatego, równie dobrego domu – a mimo nacisków, starań, zabierania na treningi, na przyjęcia – pozostała sobą.
Energią, której nie dało się stłamsić; która odważnie patrzyła w oczy Colette i nie przejmowała się jej zgryźliwością. Bo w oczach Chérie Menard o wygranej nie świadczyły tytuły i medale – jej wygraną była niezależność, którą zachowała. To, że nie pozwoliła się wytresować, gdy Colette pozwoliła zrobić z siebie maszynkę do zdobywania punktów, do imponowania, do nieustannej walki, jakby musiała cokolwiek udowadniać. To, że umiała wzruszyć teraz ramionami i zdusić cisnące się na jej usta riposty – bo świadomie odrzuciła już tę dziecinną potrzebę walki o to, by znaczyć coś w ich snobistycznym świecie. Nie interesował jej tenis; interesowali ją pacjenci, interesowały ją leki, interesowało ją, jak zmienić ludzkie życie na lepsze – nie wyścig o to, by ona sama była najlepsza.
Bo już była tą najlepszą wersją siebie – trochę zapitą, trochę zagubioną, smutną i stęsknioną, ale wersją, która nigdy nie oddała nikomu kontroli w sposób, jaki zrobiła to Peerage. Wersją, która nigdy nie odreagowała presji i odpowiedzialności w sposób, który stałby się widoczny dla świata. Wersją, która cierpiała w ciszy swojego domu i nigdy nie musiała patrzeć w oczy osoby, która widziała jej największą słabość – i ją potępiała.
Wersją, która nie czuła potrzeby, by przerzucać się na talenty – bo uznawała, że sama nie miała żadnych. Miała tylko swoją wiedzę. Inteligencję, która w sumie nie była nawet jej zasługą; analityczny umysł, który powstał jeszcze zanim zrozumiała, że może mieć na niego wpływ. Nikt nigdy nie pochwalił jej za talent, choć próbowała tak wielu rzeczy. Była dobra w siatkówce, w tańcu, była dobra w golfa i w jeździe konnej, w grze w karty, chłonęła języki – ale to były tylko banalne umiejętności. Nic, co faktycznie wyróżniłoby ją z tłumu. Zawsze ginęła w cieniu, nawet w cieniu Cecy – i tylko w swoim zawodzie udało jej się coś znaczyć, a fakt, że zapracowała na to sama, był jej jedyną życiową satysfakcją.
I nie potrzebowała większej. Nie potrzebowała wygranego meczu. Przynajmniej tak uznała, poddając drugiego gema, bo zabrakło jej siły do walki. Może odpuściła właśnie dlatego, że niczego nie mogła zyskać, dlatego, że nie miała nic do udowodnienia – a szorstkość własnego języka, stęsknionego za choć kroplą alkoholu, rozpraszała ją do tego stopnia, że zasobów jej uwagi nie wystarczało na próby rozpracowania rywalki. Uległa – znów. Zbyt łatwo.
Oparła dłonie na kolanach, chwytając z trudem oddech.
Co słychać u twojego ojca?
Uniosła głowę, a jej oczy błysnęły złością. Zacisnęła wargi, po czym wyprostowała się i zmusiła miękkie nogi do pokonania kilku kroków do ławki. To pytanie tłukło się w jej głowie, gdy drżącymi dłońmi otwierała bidon; drżącymi tylko pozornie ze zmęczenia – bo w rzeczywistości chodziło o głód. Głód, który nie pozwalał pozbierać myśli. Głód, który przytłaczał – i wzbudzał frustrację, która mogła okazać się dla Colette Peerage niebezpieczna.
Nie mam czasu na mecze, a mój ojciec nie ma czasu ich oglądać. W wolnym czasie wolimy przyjąć kolejnego pacjenta. Mamy poczucie misji – i sięgało ono ponad potrzebę zwycięstwa w meczu, o czym świadczył opryskliwy ton Cherry na ułamki sekund przed tym, gdy przyjęła piłkę. Jej irytacja była jasna, słyszalna w głosie i widoczna w sile, z jaką uderzyła. Jej rysy ściągnęły się, sugerując, że tym razem zamierza rozegrać to szybko. Udowodnić, że nie ma czasu na zabawę.
Nawet jeśli ledwo chwytała oddech, walczyła zaciekle – i konsekwentnie utrzymywała nieznaczną przewagę, bo tym gemem zamierzała udowodnić, że nie jest ofiarą. Że nie da sobą pomiatać. Że nie pozwoli wypominać sobie przeszłej słabości.
W ostrej końcówce nie odpuszczała nawet na sekundę – a wraz z ostatnią piłką uznała, że tyle wystarczyło, by pokazać Colette, że może z nią wygrać – ale nie może jej upokorzyć. Uśmiech satysfakcji rozpłomienił jej oczy nową nadzieją.
A co słychać u twojego dawnego trenera, Colette? – uniosła brew, wierząc, że tym pytaniem jeszcze przypieczętuje swoje zwycięstwo w tym gemie. Pozwoliła, by woda popłynęła po jej podbródku, plamiąc dekolt – i nie budząc wstydu. Była głodna już nie tylko alkoholu – była głodna też satysfakcji.
I była gotowa ją sobie wywalczyć.

rzut
Colette Peerage
Mruczka
Przyjezdn*
39 lat/a, 178 cm
Ekonomistka; doradczyni finansowa w Mitchell & Wallis
Awatar użytkownika
Whispers of life
We worked hard, darling, we don't have no control, we're under control
Różniły się od siebie, niczym dwie największe antagonistki. Bo kiedy Chérie rozkoszowała się uczuciem moralnej wyższości nad Peerage, Colette upajała się prymem w woli walki i determinacją, gdy Cherry zdawała się odpuścić i przyjąć swoją przegraną. Nie sposób było je porównywać z uwagi na odmienne aspiracje, różnicę w wyznawanych zasadach i rozbieżny kodeks moralny. A jednak paradoksalnie można było odnaleźć w nich pewne podobieństwo i to nie tylko dlatego, że obydwie były jedynymi dziedziczkami rodowych nazwisk i związanych z nimi tradycji. Bo choć Colette można było posądzić o solidne zaplecze, wszystko co osiągnęła zawdzięczała wyłącznie sobie. Wyśmiewana przez ojca i dziadka za sam fakt bycia kobietą nie mogła liczyć ani na taryfę ulgową, ani na pokładaną w nią wiarę, ani też na wsparcie przychylnych znajomości. Zagryzając zęby, raz za razem udowadniała, że ta w postrzeganiu jej najbliższych słabsza płeć jest gotowa osiągnąć to wszystko, co w rodzinie Peerage zarezerwowane było wyłącznie dla mężczyzn. Dostała się jako druga na liście na studia ekonomiczne na Columbii wyłącznie dzięki swojej ciężkiej pracy; nieprzespanym nocom, wybitnym wynikom w nauce oraz determinacji, która nie opuszcza jej nawet wtedy — a może szczególnie — gdy spotykała się z jawną niechęcią. Bo choć mogło wydawać się inaczej, świat ekonomii nie znosił Benjamina Peerage’a, choć zdecydowanie zmuszony był się z nim liczyć.

To doprawdy godne podziwu, choć kłóci się z twoją aktualną obecnością na korcie. — Zauważyła. I może nawet stwierdzenie to nie wybrzmiałoby tak złośliwie, gdyby tylko nie niechęć Colette do lekarzy. Nie znosiła ich. Nie znosiła ich od czasu, kiedy po kilkudniowej pełnej głodówce pierwszy raz trafiła do szpitala i umocniła się w tym uczuciu, gdy na studiach trafiła tam po raz ostatni. Ponadto wychowana w kulcie pieniędzy wychodziła z założenia, że wśród lekarzy na próżno szukać było powołania innego, niż to, które kierowało wszystkimi ludźmi: chęcią wzbogacenia się. I może na całe szczęście dla samej Colette, nie miała pojęcia jaką specjalizację wybrała Chérie, bo dzisiejszy mecz stałby się jeszcze trudniejszy.

Gdyby spojrzeć na to natomiast z drugiej strony, Cole również miała misję. Chciała udowodnić światu, na czele z własną rodziną, że kobiety nie tylko nie są gorsze, ale co więcej stać je na lepsze wyniki niż mężczyzn we wszystkich tych dziedzinach, które w anachronicznej rzeczywistości przypisywane były wyłącznie mężczyznom. Szturmowała więc nieustannie świat finansów, i wbrew temu co jej ojciec mówił w kuluarach — bo Colette nie miała wątpliwości, że to on stał za tymi plotkami — nie robiła tego za pomocą długich, zawsze odpowiednio wyeksponowanych nóg. Spełniała aspiracje swojego dziadka, do którego mimowolnie się upodobniła, kiedy zarabiając duże pieniądze, szukała sposobów na jeszcze większe wzbogacenie się w nie zawsze zgodny z prawem sposób, poszerzała pole swoich wpływów, zyskując władzę nie tylko symboliczną i sypiała za pieniądze z uroczymi gówniarzami.

Zacisnęła mocno szczękę, ściągając usta, tylko w ten sposób tłumiąc głośne warknięcie, które ciężko stwierdzić czy miało być wynikiem przegranego gema, czy może jednak wzmianki o Perrym. Co u niego słychać? Nie miała pojęcia, ale w tym momencie chętnie by się przekonała. Był dobrym trenerem, nie można było mu odmówić cierpliwości, uważności i przede wszystkim umiejętności. To on pozwolił rozwinąć się stylowi Colette, kiedy wspólnie dopieszczali technikę, w trudzie pracowali nad jej mocnymi stronami i z determinacją stawiali czoła największym trudnościom. A jednak w jej życiu Perry zapisał się przede wszystkim jako lekarstwo na nieustanne napięcie; brutalnie wyszarpywał z jej ciała wszystko to, co nie pozwalało jej normalnie egzystować. Był gwarantem jej funkcjonowania nie tylko na korcie, ale i poza nim; złotym antidotum, które w rzeczywistości wyłącznie sączyło truciznę, przez którą musiała je przyjmować. I to właśnie ta zależność dawała Colette teraz dotkliwie znać. Nogi powoli zaczynały jej drżeć, choć bynajmniej nie z powodu wysiłku, do którego jej organizm tak długo był przyzwyczajany. Była cholernie spragniona już od kilku rozwlekających się w nieskończoność dni, a teraz zamiast odreagować, dokładała tylko tego napięcia do już bliskiego znerwicowania ciała. Jej wzrok posunął po Chérie; przez zdecydowanie piękną twarz, mokry dekolt i smukłą talię. Szlag jasny by to wszystko trafił!

Jak widzisz od dawna z nim nie trenuję. — Odparła w końcu, po czasie, być może nawet bardziej do siebie, niż do niej. Odwróciła spojrzenie w stronę Collina, któremu mimowolnie posłała długie, powłóczyste spojrzenie, aż w końcu uśmiechnęła się, jakby nagle powrócił jej humor. Mogłaby w ramach przerwy zejść na chwilę z kortu i to nie sama. Czy Collin by uległ? Z tym pytaniem straciła piłkę, a Chérie zdobyła pierwszego asa serwisowego, o którym Colette przekonała się dopiero po chwili, kiedy trener pełniący rolę sędziego pokazał punkt. Na chwilę nadeszło otrzeźwienie, krótka chwila skupienia, która pozwoliła Peerage nadrobić stratę, którą równie szybko zaprzepaściła, kiedy przy serwisie dostrzegła dwa korty dalej Welby’ego. Czekał na taką okazję odkąd tylko się poznali. Przyciągnęła go spojrzeniem, a później odbiła piłkę wprost na aut, dosłownie chwilę później tracąc drugiego gema, nawet nie potrafiąc zamaskować utraconej koncentracji. Czuła jak narasta w niej frustracja, choć nie miała pewności, czego była efektem; czy coraz gorzej idącego meczu, czy uciskającej w podbrzuszu tęsknoty za ulubioną jedyną formą odreagowywania.

Dobrze ci idzie, Chérie. Nie brałaś dodatkowych lekcji u Perry’ego? — Rzuciła, sięgając po wodę. Potrzebowała otrzeźwienia. Zamknęła oczy. Tydzień, cały tydzień katorżniczego postu. Po co właściwie to robiła? Za cholerę nie mogła sobie tego teraz przypomnieć.


rzut
Chérie Menard
róża
Miejscow*
34 lat/a, 170 cm
Awatar użytkownika
Whispers of life
Leave me to the beasts and bears, I'd rather that the feast was theirs
Awersja zamieniała się w jej żyłach w płynną wściekłość, gdy Colette Peerage, zamiast choć odrobinę odpuścić, zamiast choć raz coś przemilczeć – konsekwentnie napierała mocniej, nie pozwalając Cherry na nawet chwilę oddechu. Jej złość aż wrzała, rumieniąc swoim gorącem policzki i barwiąc dekolt nerwową plamą. Jej złośliwość nie była tą niewinną, tą, na którą Menard zareagowałaby śmiechem i kpiącym parsknięciem – jej złośliwość przeszywała i po początkowych niepowodzeniach zmuszała Chérie, by jeszcze walczyła, nawet jeśli miała przegrać – byle tylko udowodnić, że nie jest bezradną ofiarą, że nie zgodzi się bezwiednie na zrobienie z niej tej słabej, tej bezwolnej.
Wspomnienie szeroko otwartych oczu Colette, wpatrzonych w nią z cieniem, jak sądziła, wstydu, napędzało ją – bo chciała zobaczyć to jeszcze raz. Chciała zobaczyć niepewność na twarzy rywalki, z którą kiedyś nie miała żadnych szans, przy której wypadała najzupełniej blado – a dla której teraz była godną przeciwniczką. Gdyby Colette wycofała się choć trochę, gdyby przestała atakować, gryźć i drapać – być może pokonałaby Chérie Menard bezwysiłkowo, ale kilka jej słów wystarczyło, by Cherry przemogła trawiący ją alkoholowy głód i frustrację.
W jej myślach nie było już wina; na języku nie czuła jego smaku – czuła gorycz, czuła złość nie tylko na Peerage, ale na tych wszystkich ludzi, którzy kiedykolwiek jej umniejszyli, na tych, którzy nie doceniali jej umiejętności, na tych, którzy uważali ją za słabszą, na tych, którzy sądzili, że nie ma w niej woli walki; na ojca, który w nią nie wierzył, który przekreślił ją tylko dlatego, że raz nie zdołała zwyciężyć, który porównywał ją do tej, która stała się dla niej obiektem niechęci – i moralnego zgrzytu.
Wtedy wybrała milczenie, wybrała zabranie ze sobą tajemnicy Colette Peerage do grobu – ale tym razem wybrała otwarty protest. Wiedziała, że brakowało jej umiejętności, że nigdy nie trenowała profesjonalnie, że obiektywnie nie miała szans – a jednak z każdą odbitą piłką uświadamiała sobie to, o czym dawno zapomniała: że złość była emocją niszczycielską, że napędzała organizm do działania i do osiągania rzeczy niemożliwych. Adrenalina zalewała jej gardło, zamieniając potencjalne słowa w gniewne prychnięcia – i sprawiając, że Cherry nie była sobą – że stała się bezwzględną maszyną, która nie przepuszczała żadnej okazji, by udowodnić, że nie można jej upokorzyć. Że można ją pokonać – ale nie można zniszczyć.
Cała jej misja, cała jej wzniosłość w starciu z Colette zamieniła się w proste zadanie: udowodnić światu, że ją zlekceważył. Że dał się zwieść delikatnej buzi i jasnym włosom, jej potrzebie odpuszczania i skupienia na wielkich sprawach. Nie było ku temu lepszej okazji, nie było bezpieczniejszej formy – choć ta wcale nie była najłatwiejsza.
Widziała jednak rozproszenie przeciwniczki. Widziała powłóczyste spojrzenie posłane Collinowi. Widziała cień wspomnienia o dawnym trenerze. Widziała słabe punkty – wystarczyło tylko dobrze je wykorzystać. Prawda?
Wolę trenować z kobietami. Mężczyźni… grają zbyt brutalnie – uśmiechnęła się pozornie niewinnie, ale wzrok, który wbiła w Peerage, był ostry i znaczący. Pamiętała tamten moment nie gorzej, niż Colette. Pamiętała szczegóły z fotograficzną precyzją, której chciałaby się pozbyć, żeby teraz móc spojrzeć na nią normalnie.
Wspomnienie rozdartej polówki było jednak zbyt wyraźne; zbyt wyraźne stało się też pytanie – dlaczego?, które rozbijało się w jej głowie, gdy wykonywała niedostatecznie precyzyjny serwis, by zaraz stracić piłkę.
Dlaczego, Cole?
Przecież wiedziała, że wszystko ma swoje przyczyny – i że często drzemią w głowie, wykraczając poza to, co jest pozorem, poza silną postawę, poza proste plecy i uniesioną dumnie głowę.
Kolejny stracony punkt wraz z nieprzemyślanym slajsem, który boleśnie szarpnął jej nadgarstkiem, rozpraszając myśli do tego stopnia, że oddała kolejny gem – a zaciśnięte wargi zdradzały, że tym razem porażka nie przychodziła jej już z taką łatwością.
Ale widzę, że ty zaczerpnęłaś od niego wszystko, co najlepsze – rzuciła gorzko, bez najmniejszej przerwy przechodząc do kolejnego serwisu. Nie chciała już oddechu, nie chciała wody, chciała tylko pokazać, że jej spadek formy był chwilowy. Odrzuciła pytania o to, co powodowało Colette, gdy pozwalała mężczyźnie zrobić z siebie bezradną zabawkę. Musiała przestać widzieć w niej kobietę, przestać widzieć kogoś tak podobnego do niej. Musiała grać bez litości. Skupiać się na piłce, a nie na osobie, która ją rozgrywała.
Tyle wystarczyło, by wyrównać w gemach trzy do trzech – i choć satysfakcja rozciągnęła jej usta w uśmiechu, Chérie poczuła banalny niepokój – że może nie wystarczyć jej sił na więcej.
A twój ojciec? Nadal nie obchodzą go twoje mecze? – Jej oddech zdradzał zmęczenie, gdy obracała w dłoni rakietę, starając się nie dać po sobie poznać, że na moment straciła pewność – więc próbowała odebrać ją też rywalce. Nawet jeśli nie było to czyste zagranie.

gem 5 + gem 6
Colette Peerage
Mruczka
Przyjezdn*
39 lat/a, 178 cm
Ekonomistka; doradczyni finansowa w Mitchell & Wallis
Awatar użytkownika
Whispers of life
We worked hard, darling, we don't have no control, we're under control
Im bardziej Chérie była wściekła, tym większą przyjemność odczuwała Colette. Nie jednak z samej emocji, a z tego w jaki sposób przekładała się ona na grę. Obserwowała uważnie to w jaki sposób zmienia się podejście Menard do meczu, jak frustracja ustępuje zaciekłości, serwisy stają się coraz mocniejsze, a uderzenia trudniejsze do odbicia. Przyjmowała to wszystko jednak nie z gniewem, nie z frustracją, a z przyjemnością. Przyjemnością, której już dawno nie odczuwała, kiedy trenowała czysto towarzysko, łącząc tenisa z interesami — jeśli nie biznesowymi, to przynajmniej interpersonalnymi. Zapomniała już o tym elektryzującym uczuciu, które przez tyle lat odnajdowała na korcie, najczęściej właśnie za sprawą Perry’ego, który potrafił zaspokoić jej głód nie tylko w szatni, ale również podczas samego treningu. Satysfakcja czerpana z dobrze wykonanej pracy; nie było uczucia bliższego sercu Colette i nie miało znaczenia, czy odczuwała je po intratnej transakcji, kiedy na jej konto wpływała potężna premia z prowizji, czy kiedy wymiotowała z wysiłku po przebiegnięciu maratonu z nowym, życiowym rekordem. To na myśl o samym tym uczuciu wzięła się w garść, wygrywając gema, choć ciężko było powiedzieć, czy był to efekt jej mobilizacji, radości czerpanej z gry, czy może jednak zaciętości wynikającej ze słów blondynki. Tak, wstydziła się tego, że została wtedy przyłapana. Wstydziła się stanu w jakim zobaczyła ją dwudziestoletnia Chérie. Wstydziła się tego, że kompulsywnie oddawała się w męskie posiadanie, nie potrafiąc normalnie funkcjonować bez przyjemności, którą czerpała z bólu i tej cichej ekscytacji, ilekroć musiała ukrywać się przed światem z zakneblowanymi ustami. Coś jednak buntowało się w niej na poczucie wyższości pobrzmiewające w głosie Cherry, tak jakby czerpanie przez kobietę przyjemności z brutalnego traktowania było niczym innym, jak dewiacją lub oznaką nieszanowania się. Śmieszne przekonania zawsze wysuwane wyłącznie w stronę kobiet.

Uśmiechnęła się krzywo na jej komentarz, obiecując sobie, że nie da się rozproszyć, ale na to było już za późno. W jej głowie wirowało. Wirowało wspomnienie Perry’ego i tego co potrafił jej zrobić, czasem sprawiając, że zmuszona była odpuścić trening. Głód i pragnienie mieszały się ze spojrzeniem jej byłego męża, Mitcha, który patrzył na nią w bliźniaczy sposób w jaki robiła to Chérie. Straciła gema, ale nawet to nie odwróciło jej uwagi od walki, która toczyła się w jej głowie. I kiedy pochłonięta tym szalonym transem Colette zrozumiała, że jest już przegrana, ponieważ nie mogła odpędzić się od tej szalonej karuzeli własnych myśli, z pomocą przyszła jej Menard i jej niespodziewane pytanie, które nagle w pełni ją otrzeźwiło, niczym chluśnięcie zimną wodą.

Pudło Chérie, mój ojciec nie robi na mnie żadnego wrażenia. — Odparła z tym swoim pięknym beztroskim uśmiechem, w którym nie przeszkadzał jej nawet powoli przyspieszający oddech. Cherry nie trafiła, być może celując w swój własny słaby punkt, licząc, że w ten sposób ją rozproszy. Relacje Colette z Richardem pozostawały niezmienne od lat; obydwoje się lekceważyli, nie odnajdując między sobą żadnej bliskości, ani też grama sympatii, cicho jednak akceptując fakt, że byli rodziną. On ją śmieszył, ona doprowadzała go do imentu w dalszym ciągu tak samo, jak wtedy, gdy była psotną nastolatką, nad której charakterkiem nie był w stanie w żaden sposób zapanować. Zmieniło się wszystko; zmarł jego ojciec zabierając do grobu krytyczne spojrzenie, którym przez całe życie karcił jedynego syna, Colette z kolei zyskała renomę w ekonomicznym świecie, coraz częściej jawiąc się w nim jako największe dziedzictwo Benjamina Peerage’a, a jej relacje z ojcem pozostawały niezmienne. Wygrała siódmego gema ot tak, bez najmniejszej trudności, jakby wzmianka o Richardzie niemo się do tego przysłużyła. Uśmiechnęła się z zadowoleniem. Śmieszny, mały Richie, który nigdy niczego nie osiągnął poza posiadaniem wyjątkowego ojca.

A później jej myśli mimowolnie pomknęły w stronę Benjamina. Charyzmatycznego dziadka, który stanowił ucieleśnienie mizoginii, bogactwa i cynizmu. Dziadka tyrana, w którego łaski się jednak wkradała, mimo tego, że zawiodła go już na samym początku swojego życia rodząc się dziewczynką. Dziadka, który chętnie przychodził na jej mecze, lubiąc się nią chwalić; jej wolą walki, jej determinacją, jej urodą i tym, jak wyglądała w tenisowych spódniczkach, a w końcu faktem, że wodziła za nos wszystkich mężczyzn, nawet tych znaczących, którzy stawali się przy niej śmiesznie mali. Kochała go w ten dziwny, toksyczny sposób równie mocno co go nienawidziła i choć ciężko dopuszczała do siebie to uczucie, poczuła teraz dogłębnie pulsującą tęsknotę. Zmarł osiem lat temu, niedługo po tym, jak Colette spędziła z nim trzy długie miesiące w jego posiadłości w Hamptons, zamieniając się z nim w tym czasie rolami.

Syknęła zaciekle wraz z przegraną ósmego gema, ledwie powstrzymując się przed rzuceniem rakietą. Zrobiła to w sposób drapieżny i wyrazisty bardziej podobny do Benjamina, niż do niej samej. To myśl o tym ekscentrycznym, wyróżniającym się wzrostem mężczyźnie ze śnieżnobiałym hollywoodzkim uśmiechem przyniosła jej tę przegraną. Chwila słabości, którą stary Peerage skrytykowałby szyderczym, gromkim śmiechem.

Skończmy tę rozgrzewkę, Cherry i weźmy się w końcu za prawdziwą grę. — Rzuciła przed siebie, spojrzenie niebieskich oczu wbijając w rywalkę z taką intensywnością, że nawet nie przyszło jej na myśl odwrócić głowę w bok, mimo poruszenia, które dobiegło do jej uszu.


rzut
Chérie Menard
róża
Miejscow*
34 lat/a, 170 cm
Awatar użytkownika
Whispers of life
Leave me to the beasts and bears, I'd rather that the feast was theirs
Gdyby jej wściekłość mogła przybrać fizyczną formę, zamieniłaby się w wiatr. Wiatr tak silny, że zmiótłby Colette Peerage z powierzchni ziemi i porwał z powrotem do Nowego Jorku, z daleka od niej, z daleka od jej kruchego spokoju, o który codziennie musiała walczyć – i który odbierał jej właśnie jakiś banalny mecz. W wiatr podobny do tego, który psuł teraz niektóre zagrywki, walcząc z prędkością rozpędzonej piłki. W wiatr, który gnał ciemne chmury po niebie, zapowiadając ulewę i zasnuwając cieniem widok na rywalkę – co nie przeszkadzało teraz Chérie, bo wcale nie chciała widzieć wyrazu twarzy Colette, gdy udawało jej się wygrać.
Chciała go za to zobaczyć, gdy to ona wygrywała, znów wyrównując wynik – choć momentami brakowało jej tchu, choć momentami chciała rzucić rakietą i orzec, że nie będzie się w to bawić, bo jest już zwyczajnie za stara, zbyt dojrzała, zbyt zmęczona, zbyt zajęta prawdziwym życiem, a nie grami dla snobów.
Skończmy tę rozgrzewkę, Cherry.
Miała ochotę parsknąć, że upał połączony z wysiłkiem przykleił już polówkę do pleców Colette i że powinna już zejść z kortu, żeby trochę odpocząć, bo tuż przed czterdziestką organizm wymaga już odrobiny spokoju – ale ugryzła się w język, wiedząc, że ta zjadliwość przekraczała granice dobrego smaku – i przekraczała granice tego, co Cherry uważała za właściwe. Była zbyt zmęczona i tylko siłą powstrzymała się przed tą prymitywnością; odwzajemniając mocne spojrzenie rywalki próbowała uparcie wymyślić coś bardziej eleganckiego, coś niewinnego, coś, co można by zrzucić na sportowe emocje, a nie na osobistą niechęć.
Rozproszony, zmęczony mózg pozwolił ściągnąć swoją uwagę w bok; jej spojrzenie przedarło się przez pociemniały krajobraz, docierając do wyraźnie napiętej twarzy Collina, który rozmawiał z kimś z obsługi i jeszcze dwójką gości, wyraźnie wzburzonych. Zignorowała obecność Colette, bo niepokój zasnuł jej myśli – a po chwili wzmocnił go nadany z głośników na kortach przeciągły sygnał, a jeszcze bardziej – następujący po nim komunikat.
W związku z nadciągającymi huraganami ogłoszono stan wyjątkowy. Goście korzystający z kortów proszeni są o udanie się do budynku klubu w celu otrzymania dalszych instrukcji. – Spokój kobiecego głosu nie zwiódł Chérie Menard, która posłała w powietrze soczyste kurwa i wzniosła oczy do burzowego nieba, zanim w końcu popatrzyła na stojącą po drugiej stronie siatki Colette Peerage. Najwyraźniej jej wściekłość faktycznie stała się wiatrem; i być może była w stanie zmieść je obie z powierzchni ziemi.
Tak bardzo boisz się porażki, że wymodliłaś burzę? Podziwiam – uśmiechnęła się, ale uśmiech ten, choć nieco zjadliwy, nie dotarł do oczu. Wiedziała w końcu, co huragany potrafiły zrobić z Nowym Orleanem – i wiedziała, że jeśli władze miasta zdecydowały się na wprowadzenie stanu wyjątkowego, to nie były przelewki. Miała tylko nadzieję, że nie utknie na długie godziny w klubie – a jeszcze przed całą katastrofą dotrze do domu. Nie tylko ze względów bezpieczeństwa – po prostu nie uśmiechał jej się wieczór przy zgaszonym świetle w towarzystwie Peerage.
Wolałaby spędzić go w towarzystwie kieliszka wina, lub – szklanki whisky, grając z ojcem w karty przy zapalonych świecach i słuchając jego narzekań na to, że jego jedyna córka ma duszę hazardzistki i jeśli nie przepije ich domu, to przegra go w kasynie.
Pomódl się jeszcze, żeby to była tylko przesada – rzuciła przez ramię, przez które zaraz przełożyła rakietę, by ruszyć w kierunku nawołującego je Collina. Schylając się po porzucony przy korcie bidon skrzywiła się tylko przy proteście kręgosłupa, ale zaraz przyspieszyła kroku, by nie dać po sobie poznać, że osiem rozegranych gemów zrobiło na niej wrażenie. Była przecież młoda, silna, wysportowana. Nie miała nałogów, prowadziła zdrowy tryb życia. Nie było żadnego powodu, by zmęczył ją towarzyski mecz. Nie było zniszczeń poczynionych w organizmie przez alkohol. Nie było krążącej bezustannie w głowie myśli o tym, by się napić, by uciec od hałasu, od stresu, od wspomnień, które rozrywały ją na strzępy.
We wnętrzu budynku panował harmider, który momentalnie ją przytłoczył, pokrywając bladością zarumienione dotychczas od wysiłku, wiatru i emocji policzki. Język znów był suchy i stęskniony za choć kroplą wina; świat wyostrzył się nieprzyjemnie, a potrącona przez kogoś ramieniem tylko rozejrzała się z wyraźnym zdezorientowaniem. Odetchnęła głęboko, by wziąć się w garść – ale jej wzrok mimowolnie podążył w kierunku Colette Peerage.
Skoro czuła się królową kortu – niech teraz to ona wyciągnie je z tej sytuacji.

Colette Peerage
Mruczka
Przyjezdn*
39 lat/a, 178 cm
Ekonomistka; doradczyni finansowa w Mitchell & Wallis
Awatar użytkownika
Whispers of life
We worked hard, darling, we don't have no control, we're under control
Pogoda zmieniła się nagle, choć wietrznie było od samego rana. Nawet Colette musiała jednak przyznać, że siła jej serwisów słabła, a piłki przestawały trafiać z precyzją w wycyrklowane przez nią miejsca. Ani jednak myślała przerywać. Choć jej technika straciła na jakości, tracąc na przestrzeni lat młodzieńcze wycyzelowanie, kondycyjnie Colette pozostawała nie do zatrzymania. Regularnie biegała, lubiąc rozpoczynać swoje dni od przebiegnięcia piętnastu mil i bez cienia zażenowania ćwiczyła pilates, a do tego nie odpuszczała treningów samego tenisa, nawet jeśli ostatnimi czasy miały one bardziej towarzyską, niż sportową formę. Była więc gotowa wygrać z Chérie choćby w ten ordynarny sposób, biorąc ją na przeczekanie, choć niewątpliwie taką wygraną rozpatrywałaby wyłącznie w kategorii porażki. A później do jej uszu dotarł komunikat, który w pierwszej chwili miała ochotę najzwyczajniej na świecie zignorować. I pewnie zrobiłaby to, gdyby tylko Cherry nie przestała odbijać.

Daj spokój! — Żachnęła się, nie mając na myśli słów przeciwniczki, a przerwę, którą ta zarządziła, podporządkowując się komunikatowi. Peerage chciała dokończyć przynajmniej tego seta, choć kolejny podmuch, który uderzył ją w bok zdawał się pociągnąć ją za spięte w kucyka włosy, które smagnęły ją mocno w rozgrzany policzek. Piłki toczyły się w odpowiedzi na ostre podmuchy, a Collin zamiast uwodzicielsko się uśmiechać miał minę wystraszonego szczeniaka. I w końcu Colette zrozumiała, że jedyne co jej pozostało to zejść z kortu z godnością. Rzuciła rakietą na ławkę, robiąc to w sposób nonszalancki, a nie zaciekły, choć najchętniej pieprznęłaby nią z całej siły, nie bawiąc się w uprzejmości. Oblizała usta, dopiero teraz rozglądając się, aby spojrzeć na całe to zamieszanie. Zamiast lęku czuła wyłącznie złość. Bo w Colette Peerage nie było miejsca na lęk. Bała się starości, chorób z niej wynikających, potencjalnej niedołężności i pomarszczonego ciała. Daleka jednak była od innych lęków. Takich, jak ona nie dotykały ludzkie nieszczęścia. Z tą pewnością przeżyła niemal czterdzieści lat, nie poddając jej pod wątpliwość nawet wtedy, gdy pogrążona we wstydzie ukrywała się przed światem, wylizując swoje rany i niepowodzenia.

Naprawdę uważasz, że bym przegrała? — Parsknęła rozbawiona, patrząc blondynce wyzywająco w oczy. Nawet jeśli Chérie zaskoczyła ją swoją formą, w żaden sposób już nie przypominając tamtej dwudziestolatki, to i tak Colette nie miała wątpliwości do kogo należałoby ostateczne zwycięstwo, mimo tego, że szły łeb w łeb. I musiała jej to oddać: wraz z momentem kiedy Cherry porzuciła lęk i frustrację przekuwając je w czystą wściekłość wypisaną na tej jej pięknej twarzy, Peerage naprawdę spodobała się ta rozgrywka.

Ruszyła do środka z prostym planem: chciała zabrać swoje rzeczy i dostać się do samochodu, aby jak najszybciej wrócić do nowego domu. Być może powinni z Frankiem rozważyć wjazd z miasta; mogli zaszyć się w odziedziczonym po Benjaminie domu w Hamptons, pracując tam zdalnie lub wybrać jakiekolwiek inne miejsce na mapie Stanów, skoro ostrzeżenia o huraganach i tak coraz częściej niweczyły pracę w biurze.

— Pozwę was wszystkich, nie możecie nas tu więzić! — W środku dotarł do niej głos Welby’ego, który wykłócał się z obsługą. Na Colette spłynęła fala wstydu. Naprawdę była tak bardzo żałosna, że jeszcze chwilę temu, zastanawiała się, czy nie skorzystać z jego obecności, aby ulżyć sobie w pragnieniu? Przeklęła się siarczyście w myślach, wzrokiem sunąc po zgromadzonych w budynkach gościach klubu, przysłuchując się przy tym wyjaśnieniom menadżerki, która powoli i spokojnie, niczym dziecku, tłumaczyła Welby’emu, że obowiązują ich ustanowione przez ratusz zasady bezpieczeństwa. Szlag by trafił to przeklęte miasto! Collin panikował, Welby nie przestawał się pieklić, choć teraz bardziej na brak zasięgu w telefonie, niż na samą obsługę, a Colette czuła jak drzemiąca w niej złość marzy wyłącznie o jednym sposobie w jaki mogłaby ujść. Musiała się napić, aby przynajmniej w ten sposób spróbować otępić zmysły, zanim zrobi coś głupiego. Rozejrzała się raz jeszcze po sali, tym razem za wszelką cenę starając się nie skupiać na znajdujących się w niej mężczyznach, a na odnalezieniu kogoś z obsługi. Zanim jednak to zrobiła jej wzrok padł na bladą Menard. Ruszyła w jej stronę, w myślach przekonując samą siebie, że zrobiła to wyłącznie z uwagi na to, że stała obok chłopaka z klubowego lobby.

Chyba nie planujesz się poddać tej zbiorowej histerii? — Paradoksalnie nie kpiła, choć kąciki jej ust wygięły się w tym charakterystycznym dla niej uśmiechu zabawionym ironią. — Nie wiem jak ty, ale ja nie zamierzam się tu upadlać. — Ściągnęła usta w wyrazie zniesmaczenia, zaraz wyginając je w jeden z tych swoich ładnych uśmiechów, którym tak trudno było odmówić.

Byłbyś tak miły i przyniósł do mojej przebieralni butelkę Cabernet Sauvignon? — Zagadnęła do młodego chłopaka, którego kojarzyła z lobby. Na co dzień przydzielał korty i przebieralnie, a teraz już na pierwszy rzut oka było widać, że nie wie co ze sobą zrobić. — A ty, Menard? Reflektujesz?

Chérie Menard
róża
Miejscow*
34 lat/a, 170 cm
Awatar użytkownika
Whispers of life
Leave me to the beasts and bears, I'd rather that the feast was theirs
Cherry nauczono, że czasem najdobitniejszą odpowiedzią jest milczenie – że czasem lepsza od nieostrożnych słów jest cisza. Wybrała ją więc i tym razem, zmieszaną ze spokojnym, chłodnym spojrzeniem, nie czując potrzeby, by przyznawać głośno, że Colette Peerage miała realną szansę przegrać. Chérie nie dałaby uciąć sobie za to ręki – ale głęboka satysfakcja, jaką przyniósł jej remis (satysfakcja, że tym razem nie uległa, że nie dała się pokonać, że wytrzymała presję i wyrównała straty, że nie była już tamtą dwudziestolatką, która, po przegranym meczu, opadła na kolana, walcząc o oddech), nakręcała ją, by próbować jeszcze; próbować nie tylko grać lepiej, ale też odnaleźć kolejne słabe punkty Colette, które pomogłyby ją rozproszyć, wybić z rytmu. Wygrana żadnej z nich nie była oczywista – bo Menard podchodziła z pokorą do umiejętności rywalki i miała świadomość własnej dyspozycji, pozostawiającej wiele do życzenia. Wiedziała jednak, że to mogła być jedyna szansa na zwycięstwo z Peerage. Walczyłaby o nie.
Ale nie za cenę życia; ani za cenę łamania zasad, których autorem był, jak chciała wierzyć – ktoś mądrzejszy od niej; Chérie Menard znała się na mózgu, nie na huraganach, o których blade pojęcie miała tylko dzięki telewizji i mieszkaniu w Nowym Orleanie – i gdy Colette była gotowa ryzykować, Cherry wolała pokornie poddać się instrukcjom. Nie było w niej jednak strachu, nie było lęku – było zmęczenie, były echa złości, że jej przerwano, że nie mogła dokończyć dzieła; było zdezorientowanie, bo nie wiedziała, co robi się w takiej sytuacji. Gdyby była w domu, ojciec zapewne orzekłby, że za godzinę wyjeżdżają z Luizjany, że odwiedzą znajomych w Nowym Jorku; teraz? – jedynym, co przychodziło jej do głowy, było napicie się. Najlepiej tak, żeby pełnia świadomości wróciła do niej już po wszystkim, gdy woda zmyje wszystkie grzechy z ulic Nowego Orleanu.
Ucieczka wydawała się na tyle niemożliwa, że Cherry od razu zaczęła kalkulować szanse – na dostanie się do baru i znalezienie w nim zacisznego kąta, w którym nikt jej nie znajdzie i nikt nie podliczy ilości wypitego przez nią alkoholu. Może napisze do ojca; on coś wymyśli, miał tu znajomych, w przeciwieństwie do niej – bo Chérie obojętne były dobre, odpowiadające konwenansom relacje.
Spokój jej myśli znów zmąciła jednak Colette Peerage, sprawiając, że jej spojrzenie znów się wyostrzyło, oceniając przestrzeń dookoła przytomniej.
Nie. Ale to byłoby ciekawe studium przypadku – wzruszyła ramionami, faktycznie dostrzegając tu ciekawe pole do zawodowych obserwacji, a może i interwencji – bo na pewno ktoś w końcu zacznie wpadać w panikę, ktoś będzie płakać, ktoś wpadnie w szał. Menard jednak nie czuła się odpowiedzialna za kontrolowanie sytuacji, za nastroje tych wszystkich ludzi, którzy utknęli tu zupełnie znienacka; musiała zająć się sobą. Nie mogła pozwolić sobie w tym utonąć – bo jeśli utonie w emocjach tych ludzi, będzie musiała utopić się też w alkoholu – a tu, w miejscu, gdzie wszyscy byli tak niebezpiecznie czujni, oceniając innych, musiała pozostać ostrożna – bo jej nałóg mógł zostać zbyt łatwo dostrzeżony.
Peerage zdawała się jednak albo odczytywać jej myśli, albo mieć dość podobne – Cherry mimowolnie przełknęła ślinę, słysząc wzmiankę o winie. I choć nie uśmiechało jej się towarzystwo Colette, i z przyjemnością wybrałaby cichą samotność, w której nie musiałaby przejmować się sposobem, w jaki trzyma kieliszek – odrzucenie zaproszenia szybko obiegłoby plotką cały klub; a przecież chwila spędzona z rywalką była szansą, by dostrzec więcej słabych punktów – na wypadek, gdyby jakimś cudem miały jeszcze kiedyś zagrać.
Jakby wcale nie zamierzała przed każdą wizytą na korcie dzwonić do obsługi z pytaniem, czy Colette Peerage jest obecna lub swoją obecność zapowiedziała.
Ja też wybrałabym wino na ostatni posiłek – jej wargi zadrżały w rozbawieniu, gorzkim, ironicznym, ale porozumiewawcze spojrzenie posłane blondynce sugerowało, że kpina nie była skierowana ku niej – a ku absurdowi sytuacji, w której się znalazły. – Przebiorę się tylko w coś normalnego. Jeśli mają nas tu pogrzebać, nie zamierzam leżeć pod gruzami w legginsach – westchnęła, rozglądając się jeszcze po panującym wokół nich zamieszaniu. – Przyjdź potem po mnie, poinstruujesz mnie, gdzie jest Peerage – rzuciła do chłopaka, nie patrząc na niego nawet; w głowie miała już tylko chwilę ciszy we własnej szatni.
I piersiówkę, z której pociągnęła kilka łyków gdzieś pomiędzy zmienianiem garderoby, pozwalając, by procenty uderzyły do zgrzanej głowy. Potem jeszcze tylko woda – i wiśniowa landrynka, kojąca smakiem, który przypominał jej usta przyjaciółki.
Pukając do drzwi przebieralni Colette, pozwalała jej powoli rozpuszczać się na języku, rozbieganym myślom przynosząc w końcu utęskniony spokój.

Colette Peerage
Mruczka
Przyjezdn*
39 lat/a, 178 cm
Ekonomistka; doradczyni finansowa w Mitchell & Wallis
Awatar użytkownika
Whispers of life
We worked hard, darling, we don't have no control, we're under control
Aż zbyt dotkliwie docierał do niej absurd tej sytuacji; świadomość tego, że sama zdecydowała się zaprosić Chérie Menard do swojej przebieralni wywoływała na jej ustach uśmiech przepełniony ironią, a w myślach złośliwy śmiech. Kpinę, której sama była obiektem. I choć Colette na co dzień nie dopuszczała do sytuacji, w których to samą siebie poddawała uszczypliwej krytyce, w tym momencie wszystkie swoje myśli koncentrowała na niewybrzmiewających z jej ust komentarzach. Byle tylko nie myśleć o zamknięciu, byle tylko na zbyt długo nie zostać samą bez możliwości wydostania się, byle tylko nie wracać wspomnieniami do czasów nastoletnich. Do długich godzin zmieniających się w dni, które spędzała w zamkniętym na klucz pokoju gościnnym apartamentu przy Piątej Alei. Bez książek i rozrywek, bez tenisa, biegania i nawet pieprzonej bieżni, bez kartki papieru i choćby ołówka. Za to z czasem na refleksję, który zamiast wykorzystywać na wykrzesanie oczekiwanej przez Benjamina skruchy, wykorzystywała na dogłębne poznawanie swojego ciała. Jedyna forma rozrywki, która oprócz przyjemności, uczucia ekscytacji i ciekawości, przede wszystkim przepędzała z niej to cholerne napięcie, a z nim wszystkie lęki i niepokoje. I teraz też najchętniej uciekłaby w tą jedyną i przede wszystkim najskuteczniejszą formę relaksu jaką znała, gdyby tylko tydzień temu nie obiecała sobie, że na dobre z tym skończyła. Tym razem naprawdę. Naprawdę.

Upadła na tyle nisko, że kiedy spojrzała w lustro, rozczesując mokre po prysznicu włosy, odczuła prawdziwą dumę. Trzymała się. Krucho, ale się trzymała, mając w zanadrzu butelkę łagodzącego demony wina i towarzystwo, którego nie wybrałaby w żadnych innych okolicznościach. Z jej słabą głową, niewprawioną w piciu — bo Colette nie pijała alkoholu, pomijając lampkę wina w niedzielne obiady, ku rozkoszy podniebienia i ku zdrowotności — nie mogło się to dobrze skończyć. Zabezpieczyła się jednak na tę okoliczność, licząc na to, że któraś z wiadomości, które wysłała do narzeczonego z prośbą o wysłanie jej samochodu z kierowcą w końcu, prędzej czy później do niego dotrze. A później wygładziła materiał sukienki w ramach pierwszej odpowiedzi na pukanie.

No proszę, nie dość, że podszkoliłaś swoje backhandy, to jeszcze nauczyłaś się pukać. — Ciężko było stwierdzić w czyją stronę skierowana była jej kpina. Bo chociaż była ostatnią osobą chcącą rozpamiętywać ich ostatnie spotkanie, trudno było nie dostrzec tej złośliwie zainscenizowanej przez los analogii. Miała nawet dodać, że oczekiwała wtargnięcia, ale ugryzła się w język, spodziewając się jaka riposta padłaby z ust Cherry. Przemilczała również fakt, że nigdy nie podejrzewała, że kiedykolwiek wyląduje z Menard w przebieralni. Rozchyliła za to szerzej drzwi w geście zaproszenia, niedługo później sięgając po otwartą butelkę wina, które zdążyło już pooddychać i się zdekantować. Rozlała do kieliszków, po czym jeden podała Chérie. Uniosła swój w ramach niemego toastu, a później wychyliła kilka zaskakująco dużych jak na siebie łyków, które nie miały nic wspólnego z degustacją jakiej zwykle poddawała wina. — To całkiem ironiczne, nie uważasz? — Nie wiedziała co bardziej, fakt, że akurat dzisiaj spotkały się po tak długim czasie, a teraz tkwiły wspólnie w przebieralni, czy może jednak świadomość, że aktualnie były swoją jedyną rozrywką i gdyby spojrzeć na to obiektywnie, być może ostatnią.

Chérie Menard
róża
Miejscow*
34 lat/a, 170 cm
Awatar użytkownika
Whispers of life
Leave me to the beasts and bears, I'd rather that the feast was theirs
Przemierzając korytarz dzielący nasze przebieralnie czułam w ustach słodki smak chemicznej wiśni – i satysfakcji. Satysfakcji, bo do komórek mojego ciała powoli docierała świadomość, że, w przeciwieństwie do Colette Peerage – byłam w o l n a . Bo moich palców nie krępował żaden pierścionek, bo mojego ciała nie krępował lęk przed oceną. Bo nie czułam na barkach ciężaru oczekiwań – ani cudzych, ani własnych. Bo Peerage nie wiedziała o mnie nic, co mogłoby mnie zdeklasować – gdy ja znałam jej największą słabość i nie sądziłam, by do dziś zdążyła się z niej wyleczyć. Na korcie szłyśmy łeb w łeb; poza nim – miałam nad nią przewagę. A ona bez zawahania oddała się w moje ręce, zapraszając mnie na kieliszek wina. Masochiści – nie da się za nimi nadążyć.

Perspektywa poczucia smaku alkoholu przywiodła ją pod same drzwi przebieralni Colette. Była spokojna; była, pomiędzy tymi krótkimi iskrami niepokoju, które przeszywały jej kark, gdy uświadamiała sobie, że musi się kontrolować. Że musi zachować umiar – nie tylko w używaniu ostrego języka, ale przede wszystkim – w piciu. A przecież gdyby była sama, odrzuciłaby kontrolę do reszty, oddając duszę i ciało nałogowi, by utonąć – i wynurzyć się na powierzchnię dopiero wtedy, gdy będzie cicho, spokojnie, bezpiecznie, gdy ustanie burza.
Gorzki uśmiech drżał w kącikach jej warg, gdy wchodziła do środka, witana tak wylewnie, jak się tego spodziewała. Jej jasne spojrzenie pozostało jednak doskonale obojętnie; skupiła się na cichym zamknięciu za sobą drzwi, na spokojnym odgarnięciu do tyłu wilgotnych, lekko splątanych włosów. Musiała oddychać, musiała myśleć, analizować, zachować chłód, który pozwoli jej utrzymać przewagę. Czuła jednak, że równowaga będzie ją dużo kosztować. Że tej ilości wymagań, którą nagle sobie narzuciła, może nie wytrzymać – bo nie przywykła do ich ciężaru.
Pomyślałaś, że problemem może być nie brak pukania, a zagłuszający je hałas? – uniosła brew, decydując się na wyraz łagodnego pobłażania, jakby chciała rzucić uprzejmym tekstem starszej koleżanki, z gatunku – wy, młodzi, dajecie się ponieść…. Próbowała spojrzeć na to wspomnienie – do którego Colette Peerage w końcu głośno się przyznała – z dystansu. Oczami dorosłej kobiety, a nie młodej dziewczyny, która stanęła w obliczu sytuacji, o której nie wiedziała, co myśleć. Chérie Menard miała o niej swoje zdanie. Zdanie, w którym niesmak i pogarda mieszały się z kwaśnym rozbawieniem dziecinnym wybrykiem. Wybrykiem, który skreślił Colette w jej oczach. Który sprawił, że ze wspaniałej, budzącej podziw i zazdrość zawodniczki – stała się dla niej naiwną, niepewną dziewczyną, która nie umiała znieść presji. Która nie umiała znieść siebie.
Z wdzięcznym skinieniem głowy przyjęła kieliszek, po czym zajęła miejsce na jednym z krzeseł. Nie zakładała nogi na nogę, nie krzyżowała kostek – usiadła okrakiem, przodem do oparcia, na którym oparła łokcie tuż po tym, jak pociągnęła ze szkła spokojny łyk. Smak prowokował, by sięgnąć po więcej; Cherry wiedziała jednak, że jeszcze na to nie pora. Że znów musi wytrzymać. Znów musi wyczuć przeciwniczkę.
Sztuka życia polega na pogodzeniu się z jego ironią – uśmiechnęła się nieznacznie, obracając w palcach kieliszek, aż wino zawirowało, a nęcący zapach uniósł się ku niej, sprawiając, że nerwowo przełknęła ślinę. – Czym się zajmujesz, Colette? Nie grasz zawodowo w tenisa. Nawet jeśli mogłaś – zauważyła, wbijając spojrzenie w jej twarz – bez ostrej oceny, bez nachalnej ciekawości, bez miażdżącej mocy – choć ze stanowczością, która zdradzała, że nie zamierza odpuścić tego pytania. Że jeśli już mają na ten jeden wieczór zawrzeć sojusz – niech będzie on pełny i dojrzały.
Bo, choć Chérie Menard nie przypuszczała, by faktycznie miały utknąć tu na długo, czy zostać śmiertelnymi ofiarami huraganu – nie zamierzała godzinami dźwigać nieprzyjemnej konwersacji.
Prędzej zdecydowałaby się na dokonanie w tej przebieralni zabójstwa i przyznanie się przed sądem do winy, niż na wielogodzinne, dziecinne przepychanki, które godziłyby w jej godność i, przede wszystkim – w jej profesjonalizm, w którym dostrzegała przecież swoją największą wartość.

Colette Peerage
Mruczka
Przyjezdn*
39 lat/a, 178 cm
Ekonomistka; doradczyni finansowa w Mitchell & Wallis
Awatar użytkownika
Whispers of life
We worked hard, darling, we don't have no control, we're under control
Czy Chérie Menard miała tajemnice? Oczywiście, musiała mieć. Wszyscy je mieli; jedni nie mogli się opamiętać i sypiali z gówniarzami, inni w ukryciu przed światem pochłaniali na raz trzy tabliczki czekolady, a jeszcze inni unikali za wszelką cenę płacenia podatków. Każdy coś ukrywał; jedni małe grzeszki codzienności, inni najprawdziwsze trupy. Co ukrywała Cherry? Colette nie miała pojęcia i nie była tym zainteresowana. Tajemnice Chérie były jej tajemnicami i choć Menard lata temu odkryła najwstydliwszy sekret Peerage, Cole nie pragnęła odwetu, nie szukała zadośćuczynienia, ani zemsty. Wspomnienie najścia w przebieralni postrzegała teraz jako błąd młodości, na który nie miała najmniejszego wpływu. Minęło wystarczająco wiele czasu; zarówno na to, aby wielokrotnie powróciła do swojego przyzwyczajenia, z którym wtedy zdecydowała się zerwać, jak i na zmiany, które przez te lata mogła poczynić. I to właśnie w odpowiedzi na tę refleksję, Colette uśmiechnęła się gorzko i złośliwie do swojego lustrzanego odbicia. Ponieważ nie zmieniło się nic oprócz tego, że teraz zamiast sypiać ze starszymi, przypadkowymi mężczyznami, Cole wybierała tych młodych, skrupulatnie dokonując przy tym selekcji. Chérie jednak nie musiała o tym wiedzieć, podobnie jak o samym fakcie, że istniał w ogóle ten problem, który nigdy w ten sposób nie został jednak dotąd nazwany.

Uśmiechnęła się i to nie byle jak, bowiem Colette uśmiechnęła się w sposób całkowicie szczery, choć nie wolny od ironii czającej się w kącikach ust. Uwaga Cherry zdawała się być jednak słuszna i trudno było z nią polemizować. Uśmiech ten był więc niemym przyznaniem jej racji, oznajmieniem punktu w tym już nie tenisowym meczu.

Sztuka życia polega na tym, aby nie dostarczać życiu okazji do ironii. — Odparła z kwaśnym uśmiechem, który przemknął przez jej usta. — Choć wiem, że nie zawsze jest to możliwe. — Dodała, samej zajmując miejsce na blacie stolika. Ograniczony metraż i ilość mebli nie sprzyjały winnym podwieczorkom, ale i tak były lepszą alternatywą dla zbiorowej paniki panującej najpewniej w przestrzeni wspólnej. Nawet jeśli jej towarzyszką okazała się być Chérie Menard, którą gdyby nie okoliczności ich poznania, być może mogłaby polubić. Zakręciła nóżką kieliszka, wprawiając trunek w ruch, zaraz jednak podnosząc znad niego spojrzenie na swoją towarzyszkę. Zaskoczyło ją to pytanie, jawiące się jako wyraz przynajmniej tymczasowego sojuszu.

Podobnie jak ty, Chérie, kontynuuję tradycję rodzinną. — Odparła całkowicie szczerze i wcale nie wymijająco, choć jeden z kącików jej ust uśmiechnął się w charakterystyczny dla niej sposób z nutą ironii. A może autoironii. — Jestem ekonomistką, pomagam bogatym jeszcze bardziej się wzbogacać. — Być może zabrzmiało to nawet nieco złośliwie, tym bardziej z uwagi na figurę jej dziadka, który swojego czasu był ulubieńcem prawdziwej Ameryki; stanowiąc ideał spełnienia amerykańskiego snu. Przysłowiowy pucybut, który nigdy nie był pucybutem, a młodym, energicznym, przystojnym i dobrze wykształconym chłopakiem z klasy średniej, który jeszcze przed trzydziestką dorobił się samodzielnie fortuny. W ten sposób sam nadał sobie prawo mówienia ludziom, że wystarczy tylko chcieć i wystarczająco ciężko pracować, aby się wzbogacić. — I uwierz mi, że jestem w tym znacznie lepsza niż w tenisa. — Dodała, z tym swoim charakterystycznym uśmiechem, choć tym razem na próżno było szukać w nim czegokolwiek rywalizacyjnego. Nie kłamała jednak, nie miała sobie równych w omijaniu prawa, tworzeniu piramid finansowych i praniu brudnych pieniędzy.

Mogła zapytać ją o to samo, o specjalizację, którą wybrała, o to czy wybór medycyny był jej własną decyzją, czy wyborem narzuconym przez rodziców lub o cokolwiek innego, co przecięłoby ciszę, która na moment pomiędzy nimi zapadła, ale Colette nie miała takiej potrzeby. Co innego ją interesowało. Upiła kilka, tym razem już drobnych łyków, powoli już czując pierwsze efekty działania alkoholu w postaci rozluźniających się barków i napięcia schodzącego ze środkowych pleców.

Dlaczego dalej grasz w tenisa? — Zapytała i choć pytanie to mogło się wydać całkowicie zwyczajne, kryło się za nim to, co trudno było uświadczyć u Colette Peerage. Podziw. Bo gdyby ktokolwiek w życiu rozłożył ją na korcie w ten sposób, jak to ona zrobiła te piętnaście lat temu, prawdopodobnie nigdy nie odnalazłaby w sobie ani zacięcia, ani odwagi, ani tym bardziej chęci na to, aby rozegrać choćby jeden więcej mecz.

Chérie Menard
ODPOWIEDZ

Wróć do „Coliseum St”